Poetyka bulimii

Fragment książki Bulimia emocjonalna Marty Cywińskiej

Wszystkie poetki cierpią na bulimię. Bulimię emocjonalną.
Pochłaniają namiastki, fragmenty, oczekiwania, niespełnienia, metafory, pretensje, narzekania. Okresowe napady żarłoczności nasilają się na kilka miesięcy przed ukazaniem się kolejnego zbioru wierszy.

Poetki tracą szybko kontrolę nad ilością pochłanianych obrazów, zapachów, rozmów wirtualnych, telefonicznych, projektowanych, odłożonych w czasie, przeżywanych równolegle. Drą dwunastostronicowe listy, które właśnie wypadły ze skrzynki pocztowej, piszą je na nowo i w dwójnasób, dodają, pomnażają niewidzialny majątek, gromadzą, zagarniają, a przy tym odczuwają wstręt na sama obecność innych poetek, tylko dlatego, że one również potrzebowałyby podobnej kuracji. Uciekają z kawiarni poniewczasie, zadziwione, iż ich własny Cień pozostał przy stole i w najlepsze prowadzi dyskusję o literaturze, odpowiadając rozmówcom du tac od tac [fr. «pięknym za nadobne»], szczerząc drapieżne, stłoczone, spiczaste ząbki, jakby nawet i one miały być zakamuflowanym potwierdzeniem ich kobiecości. I tylko poeci – we własnym mniemaniu już od razu przeklęci – sączą trunki w obecności poetek chorych na bulimię, jakby celebrując propozycję skutecznej kuracji. Poetą przeklętym zawsze wypada być, trzeba wręcz,
w imię kreowania własnego mitu, nim niewygodnym dla poety dalszym jego kreowaniem zajmą się kolejne pokolenia (na wstępie już) stetryczałych krytyków.

„Nieważne, jaki wybierasz sposób autodestrukcji. Ktoś zaszywa się w bibliotece, ktoś inny – w knajpie. Rezultat w obu przypadkach identyczny. Sposób autodestrukcji mówi jedynie o rodzaju człowieka. Powiedz mi, jaką dla siebie wybierasz ruinę, a powiem ci, kim jesteś. Innymi słowy, powiedz mi, czym wypełniasz swoją samotność – książkami, kobietami, ambicjami… We wszystkich przypadkach punktem wyjścia jest nuda, dojścia zaś – zniszczenie. Czy to, że jeden człowiek chce się rozpłynąć w pasmach lazuru, a drugi w uścisku z robactwem, zmienia cokolwiek w przekleństwie ludzkiej kondycji? Niebo zasypane robakami. Od Baudelaire’a dowiadujemy się, że robaki nie mają oczu ani uszu. Nie pomyśleliśmy, że życie to ekstaza robaków w słońcu. Szczęście? Menuet robaków” (Cioran, 2003, s. 126–127).

Wśród nielicznych polskich poetess przeklętych pozostała pamięć o Kazimierze Zawistowskiej, jakby poetessy przeklęte musiały koniecznie swoją przeklętość (przekleństwo) wyrażać jedynie w obcej mowie.

Poetki przeklęte nie mają już takich przywilejów. To, co poetom przeklętym przystoi, u poetek przeklętych zostaje zdiagnozowane jako niewybaczalne, niemoralne, dwuznaczne, zakłamane i w żaden sposób nie usprawiedliwia inspiracji. Niechaj leją łzy, bovaryzują (nawet jeśli doznały szczęścia małżeńskiego!), trzepoczą powiekami (au naturel, żadnego makijażu, autentyczność też wymaga starannego dopracowania) i czynią obietnice „już nigdy”, i to oczywiście od jutra… jakby podjąć się naprawy awarii perpetuum mobile tworzenia, jakby same chciały dokonać dywersji w hali poetyckich maszyn. Ich bulimia emocjonalna staje się manifestem „udekorowanej” nienawiści, które same biorą za przyczynę ich własnego cierpienia.

Jak pisał Friedrich Nietzsche: „W nienawiści kobiety są niebezpieczniejsze od mężczyzn; przed wszystkim, ponieważ gdy raz zbudzi się w nich uczucie wrogie, nie hamują się żadnym względem słuszności, lecz bez oporu pozwalają rosnąć swej nienawiści do ostatnich konsekwencji; następnie, ponieważ są wyćwiczone w wynajdowaniu kolących miejsc (które posiada każdy człowiek, każda partia), i tam żądła zapuszczają: w czym rozum jak sztylet szpiczasty oddaje im znakomite zasługi (kiedy mężczyźni tymczasem na widok ran stają się często wielkoduszni i pojednawczy)” (Nietzsche, 2003, s. 209).

Definicję miłości erotycznej Fromma, rozumianej przezeń jako egotyzm a deux (por. Fromm, 2005, s. 63), można przenieść na plan relacji poetki z wierszem (tu złośliwy ukłon w stronę terminologii), podporządkowywanym przezeń mężczyzną (mężczyznami) wyimaginowanymi, choć tworzonymi przy pomocy techniki collage z ułamków rzeczywistości/nadrzeczywistości, bowiem obie zdają się łączyć w jedno. Emocjonalna bulimia poetek wynika z kurczowej chęci rozdawania (się), dzielenia, nawet jeśli w pewnym momencie przekracza ona ilość posiadanych uczuć, i ich nadmiar staje się (wykrzyczaną) laudacją samotności.

W tym kontekście przypominam sobie poetycki monolog Jacques’a Brela, który kondycję twórcy porównał do kondycji kobiety sprzedającej swoje wdzięki na ulicy (tu należałoby włączyć na cały regulator piosenkę „Amsterdam” w jego wykonaniu i krzyczeć, krzyczeć!). Może samotności trochę ubędzie.

Może zaś uczuciowa bulimia poetek czy – tu posłużmy się niewdzięcznym, niegdysiejszym słowem, ogólnie rzecz biorąc kobiet-literatek, wynika z intencjonalnego mnożenia bytów, spełnień z niespełnieniami, projekcji z minionym, jakby z potrzeby nieustannej eksterioryzacji i tak już pomnażanych dwoistości. Nie chodzi tu autokreację mitu o żeńskiej wersji dr. Jeckylla i Mr Hyde’a (wszak trudno znaleźć by było równie fascynujący „żeński duet” w jednym ciele). Nie chodzi o zdolność przeistaczania, lecz o przekleństwo wynikające z istnienia równoległego, dwóch (przynajmniej) postaci w jedynym ciele, które choć pozornie się wzajemnie wykluczają, skazane są na współistnienie – jedna z nich funkcjonuje niezmiennie pośród rytuałów rzeczywistości, druga zaś czerpie z pogranicza snów, ułamków zdarzeń, dopowiedzianych początków czy zakończeń. Obie skazane są na nieustający konflikt z sumieniem, choć nie próbują siebie zwalczać wzajemnie
w imię wyrzutów sumienia, czyniąc swoje alter ego kozłem ofiarnym wyobraźni poetyckiej.

Poetessa (bulimiczka emocjonalna) nie dość, że prowadzi podwójne życie na skraju metafory i realności, zasłaniając poczucie winy kolejnym „plastelinowym” zlepianiem neurotycznej osobowości naszych czasów (por. Horney, 1997). Tytuł słynnej książki K. Horney należałoby polecić wszystkim poetessom-bulimiczkom jako lekturę obowiązkową, licząc się z ich gwałtowną reakcją
w obronie nienaruszalności poetyckiego majestatu. Muszą, do licha, liczyć się z tym jednak, że choć jeden jedyny Apollo Parnasius zrzuci im kiedyś na głowę bombę (choćby i domowej roboty) swoich własnych przygłuszonych (osobowością poetessy) lęków
i nienapisanych jeszcze ciągle wierszy (tak, oczywiście, że na jej cześć!). Czyżby przed jego oczyma światło komputera zgasło na zawsze albo, co gorsza, ta wredna wampirzyca przesłoniła mu ekran, nie reagując na tony czosnku, którymi obwarowany jest sprzęt, ani na kołek, który dóbr ziemskich (przyziemnych) broni jak strach na wróble. Naoglądał się Apollo, naoglądał „Psa andaluzyjskiego”, scenę po scenie przedźwigałby w rzeczywistość, ale czterdziestoletni mężczyzna, nawet jeśli ma skrzydła, to dziwnie go one uwierają.

Każde Skrzydła nad Transylwanią (por. Cywińska, 2005), nie tylko moje, skazane są na kontynuację. Potworna jest nieustanność. Umieranie straszliwsze niż sama śmierć. Poszukiwany poeta, i tak przynajmniej tysiąckroć już umarły (najlepiej śmiercią samobójcza, od razu przyjmą go do panteonu). Uczynią przeklętym. I wmówi, że to najlepsze, co go mogło spotkać za życia i po śmierci.

Owe przekleństwo weźmie ze sobą tam, gdzie już nie ma poetek, choć jedną z nich chciałby spotkać przynajmniej w piekle. Tę, która manifestuje nieustanną bezradność (jako gwarancję naiwnej kobiecości na pohybel feministkom, bezmiar zagubienia
z tysiącem map i planów w ręku, bulimiczne łaknienie miłości, niepowściągliwą chęć anektowania męskiej obecności, podsycanej nieustannymi dzwonkami telefonów). I oto słychać motyw Ne me quitte pas Jacques’a Brela w dziesiątkach SMS-ów – nawet jeśli od dawna nie mieszczą się w czarnej skrzyneczce, w kilku listach wysyłanych w ciągu dnia, jakby miały przedłużyć jego trwanie. Tylko silna determinacja i wola zawłaszczania obecności muzyka (bo przecież tak powinna brzmieć forma męska od muzy), a zarazem upajanie się własnym rozedrganiem emocjonalnym (bo któż miałby odwagę szaleństwo natychmiast nazywać po imieniu?) wiedzie myśl moją ku niezwykle emocjonalnemu związkowi intelektualnemu Freuda z Lou Salomé, zwaną przezeń „poetką psychoanalizy”, i fragmentom ich korespondencji, które patronują moim werwom „epistolarnym” nie w języku ojczystym.

W odpowiedzi na jeden z „nagich wewnętrznie” listów Lou Freud tak pisał: „Zawsze jestem pod wrażeniem, kiedy czytam to, co Pani napisała o którejkolwiek z moich prac. Wiem, że pisząc, muszę się w sztuczny sposób zaślepić, by skupić swe światło na jednej czarnej plamie, odstępując od spójności, harmonii, retoryki
i wszystkiego, co nazywa się symboliką, w obawie, że jakiekolwiek z góry przyjęte przypuszczenia czy oczekiwania wiążą się
z niebezpieczeństwem zniekształcenia badanego materiału, nawet jeśli miałoby to go upiększyć. Potem zjawia się Pani i dodaje to, czego brakuje, rozbudowując całość i wkładając z powrotem
w odpowiedni kontekst to, co byłoby z niego wyizolowane. Nie zawsze nadążam za Panią, ponieważ moje oczy, przyzwyczajone do ciemności, prawdopodobnie nie mogą znieść ostrego światła, czy też rozszerzonego pola widzenia. Ale nie stałem się jeszcze takim kretem, by nie być zdolnym do cieszenia się jasnym światłem czy też szerszym horyzontem, lub nawet by zaprzeczać ich istnieniu” (por. list Z. Freuda do Lou z dnia 25 maja 1916 roku za: Appignanesi, Forrester, 1992).

Chociaż emocjonalne bulimiczki niechętnie przyznają się do posiadania żeńskich autorytetów artystycznych czy literackich, uczynię niniejszym wyłom, składając swoisty hołd Lou Salomé, która miała niezwykły dar identyfikowania się z drugą postacią, wysłuchiwania z najbardziej meandrycznych stanów umysłów na granicy popełnienia czynu. Jako badacz nigdy nie sprzeciwiała się najbardziej szokującym słowom czy emocjom. Istniała dla drugiego człowieka – i jako słuchacz, i jako analityk, choć przecież nigdy sama nie poddała się formalnej analizie.

Żyjemy w czasach absolutnie szczerych, publicznie składanych wyznań, i to najlepiej w blasku kamery (a nie – jak dawniej –
w blasku świec). Szaleństwo akceptowane jest przez tłum i mija się z niegdysiejszym pojęciem szaleństwa artystycznego. Dotknięty nim (lub dotknięta) nie podlega wyalienowaniu, lecz współpracuje przy tworzeniu stanu ponownej normalności.

Skazane na żarliwą, żrącą, pożerającą, żarłoczną samotność, bulimiczki emocjonalne nie są męczennicami czy ofiarami. Raczej sprawczyniami napędzania mechanizmów projekcyjnych (por. Fromm, 2005, s. 102), pajęczynami snującymi sieć miłości pozornie sentymentalnej, zatem abstrakcyjnej w czasie. Grzebią swoje ofiary podczas aktu metaforyzowania i asocjacjonizmu, byleby brzmiał poetycko, bowiem poezja zwalnia je od jakiejkolwiek odpowiedzialności za drugiego człowieka.

Właśnie po raz kolejny przeczytałam mój francuskojęzyczny tekst Marta Frida Kahlo. Nie jest już mój, zaanektował go odbiorca, czując się upoważniony do nadinterpretacji. Czytały go oczy meksykańskie, argentyńskie, wenezuelskie, francuskie i arabskie. Napisane jest tak: „Pewien artysta rzekł kiedyś: pokocham Cię tylko wtedy, gdy będę miał nad Tobą całkowitą władzę, musiałabyś zostać kaleką, żebym mógł spędzić z Tobą całe życie. Wówczas malowałbym tylko Twoje portrety”. Teraz jego obrazy zdobią niekochane ściany wielkich galerii. A w stojących naprzeciw płócien lustrach widzę swoją twarz sprzed piętnastu lat.

Moja bulimia emocjonalna jest pod pełną kontrolą. Dlatego też mogę o niej pisać avec un clin d’oeil (fr. «z przymrużeniem oka»).

Najchętniej zamknęłabym Cię w torebeczce z drobnymi dziurkami umożliwiającymi dopływ tlenu. Nim Ty zamkniesz mnie…
w torebeczce bez tlenu.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz