Pan Vogel i jego zwierzęta


fragment książki Przypadki Saula Vogla Piotra Billiga

Stosunek Saula do zwierząt dałby się ująć w dwóch słowach: absolutna ignorancja. Owszem, wiedział Mistrz mój, że mleczko pochodzi od krówki, wełenka – od owieczki i że kózki na krzywe skaczą drzewka, ale śmiem wątpić, czy potrafiłby odróżnić któreś z tych stworzeń od drugiego. Gdybyś zaś zapytał go, czym odżywia się tygrys, odparłby niewątpliwie, że sianem.
Co do mnie, to nie zależało mi bynajmniej, żeby Maestro posiadał fachową wiedzę zoologiczną. Jako miłośnik zwierząt pragnąłem jedynie, by żywił do nich choć odrobinę sympatii.
Bo trzeba wiedzieć, że stosunek Vogla do zwierząt dałby się także scharakteryzować w dwóch innych słowach: kompletna indyferencja.

Jąłem go tedy przekabacać, agitować i urabiać; a gdy miałem już wrażenie, iż ziarnko pęcznieć zaczęło i kiełkować, jedna bagatela obróciła całą mą robotę wniwecz i w perzynę.
Otóż któregoś razu wdepnął Mistrz w psie!… hmm… fekalia z takim skutkiem, że poślizgnął się, wywrócił i nabił sobie potężnego guza na samym środku pokrytego bruzdami głębokich myśli czoła. A kiedy robiłem mu okłady z arniki, oświadczył chrapliwym głosem:

– Są chwile, że człowiek z rozrzewnieniem wspomina prastarą a pożyteczną instytucję hyclów!

To on właśnie był inicjatorem petycji do Rządu, którą podpisało też kilku innych kynofobów: domagali się mianowicie wprowadzenia wysokiego podatku od psów, a posiadacze takowych mieliby dodatkowo prawem nakazany obowiązek z l i z y w a n i a kupek swych pupilków.

Jakież było więc moje zdumienie, kiedy pewnego pięknego wieczora Saul, odkładając gazetę, powiedział:

– Czy mógłbyś zdobyć dla mnie trochę książek o zwierzętach?

A działo się to w okresie, kiedy to Mistrz zajmował się – po odkryciu somnoontologii – samymi głupstwami: żarł za dwóch i wylegiwał się, powiększając swą cyrkumferencję oraz czytając gazety, choć do tych ostatnich odczuwał dotąd nieprzeparty wstręt.

Prośba ta uradowała mnie: bo i cóż mogło być rozsądniejszego nad zrewidowanie zadawnionych poglądów w wolnym od filozofowania czasie? Saul zasię zamknął się w gabinecie i czytał, czytał i czytał. Taka to już jego maniera: jak raz coś na kieł weźmie, to nigdy połowicznie; a fantastyczna jest voglowska zdolność koncentracji.

Po jakimś czasie stwierdziłem, że z Rabbim jest coś jakby niezupełnie w porządku. Do moich obowiązków należy także porządkowanie mistrzowego biurka, a że zastałem je pokryte stertami notatek, śród których walały się dwie gazety, cenną wiedzę ułożyłem w kostkę, a obydwa szmatławce – jako że stosunek Mistrza do prasy jużem naświetlił – wyrzuciłem do śmieci. I na tym właśnie mnie zdybał i wrzasnął:

– Oszalałeś! Niech cię ręka boska broni wyrzucać te skarby!

Wyciągnął je spośród obierków od kartofli, złożył pieczołowicie, schował do szuflady i na klucz zamknął.

Kęs czasu później, po obiadku, gdy Magister Optimus raczył już spożyć swego nieodłącznego piklinga, zamiast, jak nakazywała tradycja, udać się do siebie i kontynuować studia, kazał podać whisky i cygara i w te się słowa ozwał:

– Według tego, com wyczytał, istnienie jednych gatunków uzależnione jest od istnienia innych. Tak więc gdyby wyginęły drobne gryzonie, spowodowałoby to zagładę niektórych ptaków drapieżnych. Gdyby wyniszczyć owe smaczne rybki zwane anchois, oznaczałoby to koniec pewnych gatunków ptaków morskich. Tępiąc roślinożerne zwierzęta sawanny, niszczymy zarazem likaony, a gdybyśmy – tu przybrał filuterną minę – wymordowali wszystkie staruszki, wybiłaby nareszcie ostatnia godzina dla złośliwych i jakże wrzaskliwych piesków z rasy ratlerków. Wyłowienie ryb zlikwidowałoby foki. Wytępienie mszyc uśmierciłoby biedronki. Zgadzasz się ze mną?

– Oczywiście.

– Lecz jesteś również świadom, że odstrzelenie wilka europejskiego nie wywarłoby najmniejszego wpływu na los australijskich niedźwiadków koala, a przerobienie wszystkich niedźwiedzi polarnych na surowiec kuśnierski nie wzruszyłoby ani odrobinę szympansów?

– Oczywiście. Między tymi gatunkami nie zachodzi żaden związek typu gastronomicznego.

– Więc jak, w takim razie, wytłumaczysz TO? – I podsunął mi gazetę, jedną z tych, co chciałem wyrzucić, z notatką zakreśloną czerwonym ołówkiem.

Zatytułowana była KONIEC PEWNEGO GATUNKU, a traktowała o gryzoniach występujących jedynie na maleńkiej wysepce u wybrzeża Kalifornii: właściciel postanowił ją zabudować, a zwierzątka wyginęły. Ostatnią parkę udało się wprawdzie ocalić i osiedlić w Zoo, lecz że nie chciały się rozmnażać, ostatnie zdechło bezpotomnie 15 sierpnia 1972 roku.

Ledwom się uporał, podał mi drugą gazetę. Pisano tam o pewnym gatunku nietoperzy, występującym tylko w paru jaskiniach na terenie Południowej Afryki. Od kilku lat badano je systematycznie i stwierdzono, że mają się dobrze i że liczba ich wzrasta. Ostatni raz oglądano je 15 sierpnia 1972 roku i wszystko było w najzupełniejszym porządku; lecz gdy następnego dnia naukowcy zaszli do ich grot, znaleźli je martwe: przy życiu nie pozostał nawet jeden. Dokonano obdukcji, lecz nie wykryto żadnej logicznej przyczyny śmierci: zwierzątka po prostu wzięły i zdechły!

– A teraz powiedz mi z łaski swojej – powiedział Saul triumfującym tonem – w jaki to sposób zagłada roślinożernych gryzoni z Kalifornii zdołała wpłynąć na marny koniec owadożernych nietoperzy z Afryki Południowej?

– Zbieg okoliczności – odrzekłem.

– Ha-ha!

Uparłem się; on także się uparł. Rozmowa przerodziła się w gwałtowną kłótnię z wymianą epitetów i waleniem pięściami w stół.

– Jeśli myślisz, Rabbi – oświadczyłem na koniec – że im głośniej krzyczał będziesz, tym bardziej będziesz miał rację, to jesteś w grubym błędzie. Prawa przyrody silniejsze niż twoje wrzaski!

– A wiesz, gdzie ja mam prawa przyrody?!

– A wiesz, gdzie prawa przyrody mają ciebie?!

Posapał wściekle, aż wreszcie wypiął dumnie pierś i rzekł:

– A jeśli sądzisz, że to, co powiedziałem, powiedziałem bez dobrej podstawy, to się straszliwie mylisz!

– Tak? A jakaż to podstawa?

– VOGLOWSKA INTUICJA!

Spodziewałem się, że – jak zwykle przy naszych utarczkach – sprawa rozejdzie się po kościach; tymczasem nie. Nazajutrz, gdy Maestro sprowadził do domu jakieś ponure indywiduum i gdy wyrzucił z garażu swego umiłowanego porsche’a, by tam urządzić warsztat, zrozumiałem, że zanosi się na coś poważnego.

I w rzeczy samej. Posępny osobnik, wabiący się Voss i będący jakoby inżynierem-elektronikiem, siedział w garażu kamieniem przez bite dwa tygodnie, a wszelkie próby zaproszenia go na whisky celem wyciągnięcia zeń, co tam właściwie robi, spełzły na niczym. Gdy skończył, Didaskalos spakował walizkę, z garażu wytaszczył przedmiot przypominający magnetofon, skinął mi ręką na pożegnanie – i tyle go widziałem.
Przez kolejnych sześć miesięcy otrzymywałem od niego widokówki co kilka dni: z Norwegii, Singapuru, Brazylii, Zagrzebia, Nairobi, Tasmanii, Wysp Galapagos i wszelakich zakamarków świata z Antarktydą i Saharą włącznie.

Nagle przyszedł enigmatyczny telegram z Buenos Aires:

PRZYJDĄ RZEMIEŚLNICY STOP SAUL

I rzeczywiście: przyszli, koło domu wznieśli obszerny pawilon, wypełnili go tropikalną roślinnością, włączyli ogrzewanie, kazali sobie pokwitować i pojechali bez słowa wyjaśnienia.

Vogel zjawił się nazajutrz – opalony i świergotliwy jak kanarek. W ślad za nim nadjechała furgonetka, a w niej pudło, które pośpiesznie wniesiono do pawilonu. Dopiero wtedy Mistrz zaprosił mnie do środka: pośród tropikalnego kwiecia uwijały się tam maleńkie ptaszki.

– A co to znów takiego, Rabbi? – zapytałem bez szczególnego entuzjazmu.

– Kolibry – tu palnął długą łacińską nazwę.

– A czemu je tu więzisz?

– Pst! – odparł, przytykając palec do warg – To tajemnica!

Rankiem obudziłem się z rykiem – z autentycznym rykiem, jakbym wypadł z czołówki filmu firmy Metro-Gold-wyn-Mayer. A i czułem się jak lew, a przynajmniej jak Tarzan: roznosiło mnie, rozpierało mnie, rozdzierało mnie! Pobiegłem do kuchni i zacząłem ciskać talerzami: o ścianę, o podłogę, o co popadło! Lecz i tego było mi mało: schwyciłem tasak i dalej demolować lokal oraz inwentarz. Lodówka – raz! ekspres do kawy – dwa! mikser – trzy! toster – cztery! Już podnosiłem zbrodniczą dłoń na kuchenkę elektryczną, gdy moje rozbiegane spojrzenie natrafiło na okno i – pięć! – puściłem tasak przez szybę! To otworzyło przede mną szersze perspektywy: wyskoczyłem przez okno i do lasu! Jąłem pyrgać na drzewa, przeskakiwać z gałęzi na gałąź, wyjąc i pohukując. Zoczywszy w oddali stadko saren spokojnie szczypiących trawkę, zeskoczyłem jednym susem na ziemię – i do nich z szatańskim chichotem. Poczciwe zwierzęta rzuciły się w dzikim popłochu do ucieczki – a ja za nimi! Dogoniłem je, przegoniłem i odwróciwszy głowę pokazałem im z pogardą język. Ale i tego było wciąż mało: stanąłem na rękach – sztuka, której nigdy nie udało mi się dokazać na lekcjach gimnastyki – i zacząłem w tej pozycji chodzić – ba! – pędzić, galopować i mknąć jak rozszalały rumak…
A gdym tak kłusował, przeskakując krzaczki, z kieszeni pidżamy wypadł mi jakiś przedmiot.
Trafił akurat na twardy korzeń i rozbryznął się w sztuki.

Zwaliłem się na mchy jak wór kartofli i leżałem tak, ciężka dysząc, aż do wieczora. Dopiero wtedy zebrałem na tyle sił, by powlec się, czołgając się i łażąc na czworakach, do domu. Udało mi się wpełznąć po schodach na górę, wspiąć się na łóżko – i zapadłem w kamienny sen.
Ocknąwszy się nazajutrz nie tyle wstałem, co zwlokłem się z łoża. Jęcząc i stękając wygramoliłem się na dół, do jadalni, gdzie stół zastałem nakryty już i uginający się pod ciężarem jadła, śród którego wprawnym okiem dostrzegłem parę szczególnie przeze mnie ulubionych smakołyków.

A za stołem siedział Vogel i obserwował mnie z miną wielce niepewną i zakłopotaną.
Choć ciało moje było mdłe, duch był wszelako ochotny, a umysł pracował z całkowitą jasnością. Toteż pojąłem w jedno mgnienie oka, iż wszystkie moje ekscesy z poprzedniego dnia – to jego i w y ł ą c z n i e jego wina.

Rzuciłem się nań, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa – i osunąłem się na podłogę. Saul podbiegł, dźwignął mnie z macierzyńską troskliwością, usadził na krześle i wcisnął mi w rękę szklankę whisky. Opróżniłem ją duszkiem i pod wpływem szlachetnego trunku wróciły mi siły. Podniosłem się, dłoń w pięść zacisnąłem i już miałem ją wrazić w jego przewrotne oblicze, gdy zagrzmiał:

– Kto ma uszy ku słuchaniu, niechaj słucha! – a mi ręka opadła, bo tymi właśnie słowy
Filozof zawsze swoje Wykłady zagaja.

– Pamiętasz naszą dyskusję o kalifornijskich gryzoniach i afrykańskich nietoperzach? – zaczął.

– Wyśmienicie.

Otóż chciałbym cię poinformować, że gryzonie te, przez samo swe istnienie, umożliwiały egzystencję tych nietoperzy.

– Przecież to nonsens! – przerwałem – Mistyka! Z żalu może zdechły? Toż nie wiedziały o sobie! Chyba że – dodałem uszczypliwie – pisały do siebie widokówki?

– Zamknij się! – zirytował się Rabbi – Czy ja mówię, że one wiedziały o sobie? Miałem na myśli tylko to, że jedne zwierzęta wysyłają nieświadomie fluidy, które odbierane są, równie nieświadomie, przez inne zwierzęta – i to je właśnie utrzymuje przy życiu.

– Fluidy? – zakpiłem – Mesmeryzm czystej wody!

– Bałwanie! – wrzasnął Maestro – Musisz się czepiać terminologii? Nazwij to sobie falami elektromagnetycznymi, jeśli ci to coś pomoże! A powinno ci pomóc, bo sprawdziłem rzecz całą doświadczalnie. Widzisz, Voss skonstruował dla mnie aparaturę, która odbiera, zapisuje i odtwarza takie fale. Już pierwszego dnia, w Zoo, szczęście się do mnie uśmiechnęło od ucha do ucha. Nagrałem mianowicie fale wysyłane przez słonia afrykańskiego i zacząłem je odgrywać, a w tym samym czasie ruszyłem na przechadzkę po zwierzyńcu przyglądając się, jak zachowują się zwierzęta. Wszystkie sprawowały się normalnie, za chlubnym wyjątkiem pewnego gatunku żółwi, które poczynały sobie, jakby zapadły na pląsawicę. Gdy tylko wyłączyłem maszynę, natychmiast się uspokoiły. Z kolei nagrałem owe żółwie i identyczna historia powtórzyła się na szopach. W ten prosty sposób wyodrębniłem mnóstwo gatunków, które pozostawały ze sobą w elektromagnetycznym związku. Następnie tłukłem się po świecie, badając tak w menażeriach, jak i w naturze. I w końcu Wielkie Odkrycie stało się faktem dokonanym!

Tu dał mi znak, żebym powstał. Ujęliśmy puchary.

– Pijmy na cześć Zoociągu! – wzniósł toast Saul.

Otarł usta rękawem i kontynuował:

– Od fal wysyłanych przez słonie afrykańskie zależy życie tych tam żółwi, od żółwi – życie szopów, od szopów – dorszy, od dorszy – flamingów, od flamingów – jeszcze coś, i tak dalej, i tak dalej. Cały ten ciąg liczy sobie tysiące gatunków – i to jest właśnie Zoociąg. Jeśliby jeden gatunek z niego zginął, zginą także wszystkie inne, znajdujące się powyżej. A jednak wystarczy, że tylko jeden osobnik danego gatunku pozostanie przy życiu, a uzależniony od niego gatunek przetrwa: fale bowiem wysyłane w naturze subtelne są, ale za to dalekosiężne, moja natomiast maszyna wytwarza fale o krótkim zasięgu, lecz tak silne, że powodują nienaturalną nadaktywność

– Nie tak prędko, Maestro! – przerwałem – Przecież wiele gatunków zostało już doszczętnie wytępionych: choćby tur czy dodo. Dlaczego więc inne nie wymarły masowo?

– Bo te wytępione nie znajdowały się w Pniu.

– W jakim znowu Pniu?

– Widzisz, niektóre gatunki warunkują życie nie jednego, a dwóch gatunków. Dorsze utrzymują przy życiu flamingi oraz węgorza elektrycznego, a od niego zależy już tylko egzystencja pewnych motyli – i na tym ten mały ciąg się kończy, gdyż od tych motyli nie zależy już nic. Owe krótkie ciągi nazwałem gałęziami, a wyginięcie którejś z nich nie wpływa na losy Pnia – tego głównego, w tysiące gatunków idącego ciągu. Jak do tej pory tak się radośnie składało, że wszystkie gatunki, które z takich czy innych przyczyn wyginęły, znajdowały się w gałęziach, a nie w Pniu.

— A jak to było z moim wczorajszym szaleństwem?

— Byłeś moim królikiem doświadczalnym — odparł z uśmiechem — Wsunąłem ci do kieszeni miniaturowy nadajniczek fal pochodzących od zwierzęcia, które, jak przypuszczałem, warunkuje istnienie homo sapiens.
Jak prawdopodobnie zauważyłeś, przypuszczałem prawidłowo.

Oniemiałem. Upłynęła dobra chwila, nim zdołałem wykrztusić:

— To… to i egzystencja CZŁOWIEKA uzależniona jest od jakiegoś zwierzęcia?

– A coś myślał? – zachichotał Rabbi – że człowiek stoi ponad prawami Natury?

– A jakie… jakie to zwierzę? – wyjąknąłem.

– Ten wątpliwy honor przypada moim kolibrom.

– Ale dlaczego… dlaczego je tu sprowadziłeś?

– Dlatego że, uważasz, w okolicach, gdzie żyją, zacznie się niedługo budować kombinat przemysłowy.
Jakoś nie sądzę, żeby wpłynęło to dodatnio na ich zdrowie.

– Więc… więc gdyby one wymarły, to my…

Saul skinął poważnie głową.

– W takim razie – powiedziałem po długiej chwili brzemiennego milczenia – wypada mi podziękować ci w imieniu ludzkości za ocalenie tych ptasząt.

Magister Optimus uśmiechnął się złośliwie.

– Nie ma za co – odparł – Działałem głównie we własnym interesie. I czas już, żeby ludzkość przestała uważać się za cud stworzenia, bo, zapewniam cię, nic jej do tego nie upoważnia.

– To my nie jesteśmy na samym czubku Zoociągu?

– Jesteśmy dość wysoko: tuż przed samym czubkiem, który jest zresztą rozdwojony. To właśnie my mamy ten niczym nie zasłużony zaszczyt gwarantować istnienie dwóch najwyższych gatunków, na których kończy się Zoociąg.

– Jakie to gatunki? – spytałem i wstrzymałem oddech.

– Mucha plujka i skunks, zwany też śmierdzielem amerykańskim. No cóż, jeśli sama Natura uznała je właśnie za najważniejsze, to kim ja jestem, robak marny, by stawać w poprzek Jej woli i krzyżować Jej plany?

Wzniósł szklankę do góry i zawołał:

– Na zdrowie ludzkości: żeby dobrze spełniła swe dziejowe posłannictwo!

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz