Głosy, śmiechy, rozmowy

Olga Tokarczuk

Fragment książki Spotkania z Jungiem
red. Krzysztof Maurin, Zenon Waldemar Dudek

 

Sprawa jest dość dobrze znana. Po pierwsze, wspomina o niej sam Jung, niestety, nie pamiętam, czy we Wspomnieniach, snach, myślach czy może w wykładach. Po drugie, wątek podejmuje się często jako dyżurne egzemplum w artykułach na temat duchów, synchroniczności, handlu nieruchomościami i dziwności życia w ogóle. Wracam do niego z czystej przyjemności czczego roztrząsania tego, co już dawno zostało rozstrzygnięte, wytłumaczone, rozebrane na części i tym samym odarte z tajemnicy. Wracam dla samej przyjemności opowiadania dalej. Dopóki słuchacze, śmiertelnie znudzeni, nie usną.

Niestety, nie da się narracyjnych wężowych splotów tej historii, tych powtórzeń, odbić i zakrętów opowiedzieć po kolei, nad czym ubolewam, lubię bowiem proste historie – te są szlachetne jak len. Na dodatek nie wiem, które zdarzenia są istotne, a które nie. Skoro – jak mówi mistrz – wszystko się ze wszystkim wiąże, to skąd mam wiedzieć, którędy biegła główna linia zdarzeń. Tu wydarzenia układają się raczej w porządku fenomenologicznym, nie zaś chronologicznym. Niechże im będzie, tym zdarzeniom.

Historyjka, którą opowiada Jung (tylko nie pamiętam, gdzie), zaczyna się następująco: „Pewna kobieta bardzo chciała kupić upatrzony od dawna dom”. Dalej następuje krótki opis trudności finansowych i innych przeszkód. Akcja, rzecz jasna, dzieje się w Szwajcarii przed wojną, nad jednym ze słynnych jezior, których brzegi są najbardziej pożądaną działką budowlaną na świecie. Najwięcej budowano tu na początku XX wieku i z tego okresu pochodzą najpiękniejsze, zacienione, ukryte w dzikim winie wille z tarasami wysuniętymi ku wodzie. Zapewne w historyjce chodzi o taki właśnie dom.

* * *

Podróżuję chaotycznie i po omacku. Rzadko bywam dobrze przygotowana. Zapominam przewodników i adresów. Nie wiem dokładnie, dokąd i po co jadę. Liczę, że ktoś mówiony odbierze mnie z dworca lub lotniska. Jeżeli nie – tak też bywało – jakoś samo mi się radzi: spotykam nagle ziomka, przypadkiem trafiam na kierowcę z polskiej ambasady, w komórce znajduję numer dawnej znajomej, która ma siostrę w okolicy. Zawsze mi się udaje.

Kiedy pierwszy raz znalazłam się w Szwajcarii, chciałam zobaczyć tylko dwie rzeczy: obraz Paula Klee „Tańcz poczwaro wedle mojego cichego śpiewu”, który znałam w dzieciństwie z reprodukcji i który wywarł na mój rozwój wpływ większy niż „Czterej pancerni i pies”, oraz kamienną wieżę Junga w Bollingen, zbudowaną przez niego osobiście i ozdobioną malunkami.

Wtedy, za pierwszym pobytem, nie udało mi się ani jedno, ani drugie. Tuż po przyjeździe okazało się, że nie mam notesu, i w związku z tym nie wiem, w którym szwajcarskim muzeum miał znajdować się ów obraz, ani w jakim mieście, jeżeli w ogóle istnieje; moja dość ekscentryczna pamięć wiele już razy ulegała pokusom konfabulacji. Przejęta, pomyliłam jeziora i nie znalazłam małej wioski Junga.

W niektórych szczególnych przypadkach odnoszenie się do rzeczywistości, zakotwiczanie w konkrecie, sprowadzanie wszystkiego do realu może być niepotrzebne. Przecież ten obraz nadal mam w głowie, potrafię go opisać tak, jak go zapamiętałam trzydzieści kilka lat temu. Po cóż mi więc oryginał? ¯eby się upewnić, iż moja pamięć nie szwankuje? ¯eby lepiej ujrzeć szczegóły? ¯eby dla czystej satysfakcji sprawdzić, czy ten obraz w ogóle istnieje? A niechże i nie istnieje! Mnie wystarczy, że go pamiętam, i autora, i tytuł, i kolory, i kreski. Widzę go. Wisi na półpiętrze w szkole, gdzie pracowali moi rodzice, tuż przy toaletach. Tytuł jest dopisany pod spodem, na białym pasku papieru.

Składam te litery z trudem, a ich sens mnie poraża. Co to znaczy? Obraz przypomina dziecięcy rysunek. W gęstym brunatnobrązowym tle wisi tytułowa poczwara; jest naiwnym nieporadnym wyobrażeniem monstrualności – składa się z głowy i odnóży. Pod nią, na dole, przy samej krawędzi obrazu schematycznie narysowana niepewnymi dziecięcymi kreskami gra orkiestra; są bębny i flety, gitary i instrumenty mutanty. Perkusja jest zarazem trąbą, a klarnet skrzypcami na kółkach. Jest to orkiestra radosna, nie ma wątpliwości, że poczwara zatańczy według muzyki, którą zagra. Tytułowym cichym śpiewem jest cały ten obraz – to właśnie wtedy odkrywam – że pewne czynności są zdolne zakląć i oszołomić wszystkie poczwary świata, a także poczwary ostateczne. I że nazywa się to sztuka.

Niestety, nie ma takiego obrazu w zuryskim muzeum, który przecież posiada ogromne zbiory Klee. Miła pani obiecuje mi pomóc. Wymieniamy się e-mailami.

Dopiero za drugim pobytem w Szwajcarii trafiam do Bollingen, gdzie jest kamienny dom Junga. Podczas pierwszego pobytu pomyliły mi się jeziora, szukałam go tam, gdzie nie powinnam. Tym jednak razem jestem już dobrze przygotowana. Obejrzałam wszystkie publikowane zdjęcia, przeczytałam historię budowy. Najpierw powstała wieża, potem co cztery lata Jung dobudowywał następne pomieszczenia. Jest to bowiem dom osobisty, dom – w najgłębszym znaczeniu tego słowa – prywatny; jest starannie budowanym miejscem spoczynku, drugim, wiecznym ciałem po życiowej wylince. Właściciel nie zapraszał tu gości. Mieli z żoną w wieży mikroskopijną sypialnię z łóżkami jak prycze. Reszta to kuchnia, która przypomina pracownię alchemika i miejsce do pracy. Jest też i podwórko, które schodzi do jeziora. Oczywiście mieli tu ducha – jego szkielet wykopano przypadkiem podczas budowy fundamentów; przestał straszyć, gdy doczesne szczątki pochowano po bożemu i wystrzelono w niebo salwę, ku pamięci. Są to fakty ogólnie znane jungistom, zainteresowanych odsyłam do dalszej lektury.

I ja znałam ten dom z opisów i fotografii, mogę nawet powiedzieć, że w tym sensie bywałam w nim. Wędrowałam po nim w wyobraźni, mentalnie, przyglądając się sposobowi łączenia zaprawą kamieni i sposobowi, w jaki schody osiągają brzeg jeziora. Do czego potrzebna jest taka wiedza – nie wiem. To wiedza zupełnie nieproduktywna, fantasmagoryczna, użyjmy tego słowa – ekscentryczna, spoza centrum, zbierana z poboczy, jakimi chodzi ludzka fascynacja. Czy nie lepiej byłoby poświęcić swój czas studiowaniu odmian pomidora albo ściegów szydełkowych? Czy nie lepiej w pismach mistrza analizować arcypoważne zagadnienia alchemii i zbiorowej nieświadomości? Zapewne.

Lecz w każdym akcie poznania rolę radosnej orkiestry gra komponent emocjonalny, afekt. Jakkolwiek kręciliby nosem racjonaliści i empiryści, twierdzę, że intencja poznania jest w dużej mierze nieodgadniona, pokrętna, bo afektywna. Niech nas nie zwiedzie potocznie rozumiana psychoanaliza rodem z amerykańskich filmów rodzinnych, uproszczony freudyzm, płaski jak kartka papieru – każda tajemnica da się wyjaśnić jakimś zdarzeniem z przeszłości, uświęconym istnieniem zaprzeszłej traumy. Rzucić na nią światło to rozwiązać problem. A przecież jesteśmy w stanie wiedzieć wiele, ale nie wszystko. Nie wiemy, dlaczego coś wiemy. Nie wybieramy, dlaczego coś wybieramy. Nie interesujemy się, dlaczego interesuje nas to, a tamto już nie.