fragment książki Frutti di mare Czesława Dziekanowskiego

Plenum Biura Politycznego obraduje nad eksportem, a Kociołek i Babiuch wyskakują do innego pokoju, piszą na kartce, Gdańsk – Gomułka. Odpowiada krótko, zlokalizować manifestację.

Samolot nieduży, cisza, lekka wibracja. Pięć dostojnych osób to za mało, żeby wypełnić tę anemiczną przestrzeń. Napięcie posunięte do bólu, bo brak informacji. Cukierki stewardesa podaje na złotawej tacce, szynka nie przyciąga widelca ani noża. Herbata, zachodnie papierosy, wszystko ładnie opakowane. Kaim, co będziemy robić na miejscu? Kociołek, mam pewne propozycje. Wy, ministrze, wraz z sekretarzem udacie się na stocznię i zorientujecie się w sytuacji, a ja z pozostałymi osobami do KW.

Wreszcie nadlot nad Gdańsk. Wszyscy tulimy się do okien samolotu, czy ujrzymy zamieszki na ulicach? Lądujemy spokojnie, podjeżdżają samochodami, każdy na wyznaczone miejsce.

W gabinecie dyrektora, panie ministrze, chciałbym przedstawić sytuację. W godzinach rannych między siódmą trzydzieści a dziewiątą przerwano pracę, żądano przybycia Gomułki. Pod gmachem dyrekcji czekali około godziny, następnie udali się pod KW. Potem wrócili, zachowując się bardzo spokojnie. Przeszli przez teren stoczni, część pracowników pracuje normalnie, część nie pracuje w ogóle. Kaim, co proponujecie? Hajduga, moim zdaniem należy rozwiązać sytuację za pomocą doświadczeń z pięćdziesiątego szóstego roku. To znaczy, powołać komitety organizacyjne, jak też zastanowić się nad problemem płacowym.

Telefon ze sztabu wojewódzkiego, towarzyszu Pieńkowski, będzie telewizyjne wystąpienie Kociołka, proszę przygotować aktyw do wysłuchania.

Kaim, proponuję podwyżkę płac o dziesięć procent dla pracowników dniówkowych. Żaczek, to nie wystarczy, należałoby głębiej pójść w płace. Kaim, nie mam pełnomocnictw.

Pieńkowski, należy przygotować front pracy dla wszystkich i zawiadomić załogę o dziesięcioprocentowej podwyżce. Żaczek, całe kolektywy o piątej rano mają być na stoczni.

We wtorek raniutko, z półmroku lustruję bramy stoczni szeroko pootwierane dla pochodu. Jeden przy drugim, w rękach młotki, kable, łomy, w fartuchach spawalniczych i hełmach z zamalowanymi, zeskrobanymi numerami ewidencyjnymi. Zwartym krokiem, jakby to żołnierze szli. Bije w uszy milczenie kolumny, zdynamizowane i groźne. Atmosfera nieugięta, gdybym w tej chwili stanął za dyscypliną i chciał opanować sytuację, uzyskałbym co najwyżej policzek. Albo byłbym w mgnieniu oka rozerwany przez kolumnę stoczniowców, jak kordon wojska przed drugą bramą. Porządkowe gazy łzawiące, armatki wodne i petardy brzmią w tej scenerii bardziej nieśmiało niż odgłos pękających baniek mydlanych.

Zwarty tłum odpływa ku dworcowi, a z gmachu dyrekcji rozpoczyna się ucieczka kobiet.

Ci, co nie poszli w pochodzie pod KW, tworzą w stoczni pustynny krajobraz kierowników, planistów, starszych robociarzy. Prawie nieruchomi, udają pracę przy biurkach, nie wiadomo, po której stronie stanąć.

Okrzyki, szum, wrażenie, jakby stoczni nikt nie pilnował. Młody planista, co oni zrobią? To wariaci! Starszy, eee, pieprzysz, wreszcie raz będzie porządek! Ta psychoza od lat narastała. Na zakładzie C facet się powiesił z kartką w kieszeni, czerwone skurwysyny mnie wykończyli. Młody, to jakiś szaleniec, a co, jeśli Gomułka wprowadzi nam obce wojsko? Eee, pieprzysz.

Za długim stołem ja i Hajduga, naprzeciw wszyscy delegaci z udziałem kierowników wydziałów i sekretarzy. Radę prowadzi Żaczek, w wyniku realizacji polecenia o powołaniu rady delegatów robotniczych na wydziałach należy dokonać wyboru rady zakładowej, bo trudno prowadzić rozmowę z tak dużym gronem. Głos z sali, proponuję Ramotowskiego Wojciecha z S3. Dwieście rąk idzie w górę. Dyrektor, cała sala, kogo następnego? Bomba Andrzej z R2. Sala bhp, nie, nie! Żaczek, dość, mamy już jedenastu.

Przy stole mamy pierwsze posiedzenie przedstawicieli wydziałów, a w oknach sali bhp odgłosy strzałów
z miasta.

Jadę z kierowcą, konwojent w łączności musi odwieźć ludzi. Nagle przed mostem Błędnik dwudziestoosobowa grupka zastępuje drogę, stać! Benzynę masz? Tak, jest, ale nie ma szlaucha. Kierowca drży, bo demonstranci wyglądają na zbirów, ich przywódca gruby, masywny. Kierowcę za wszarz, szukaj, może znajdziesz! A teraz zawracaj na Wrzeszcz, jeśli nie chcesz stracić pudełka. Kierowca chętnie zostawiłby im pudełko, duchowo jest z nimi, żeby tylko jemu nic nie zrobili.

Trafiam w delikatesy, ludzie rozbierają, co się daje. Biorę butelkę szampana, akurat wzmocniony liczbowo patrol milicyjny wkracza i nabija mi pietra. Wieję boczkiem, choć może to i nieskuteczne, jeśli robią mi zdjęcie z ukrytej kamery. Ulice obładowane odkurzaczami, radiami tranzystorowymi, ubraniami. Chłopak niesie dwa damskie futra, jego dwaj kumple pytają, skąd to wziąłeś? Tam dają, wam też dadzą. Po co mamy tam iść, tobie spuścimy baty, futra będą nasze. I zabierają mu je.

Trzy przystanki przed stocznią trzeba wysiadać
z tramwaju, ludzi jak mrówek. Najpierw strach, bo wokół stoczni czołgi, wozy pancerne, amfibie. Ale w miarę włóczenia się po mieście z kumplami strach topnieje. Co ukaże się patrol milicyjno-wojskowy, dwóch milicjantów, dwóch wojskowych, my za nimi, a oni w mgnieniu oka znikają.

Oni salwę, padają trupy, więc chłopcy zorientowali się, że za murem ich ojciec, nie będą strzelać. Tych natychmiast wycofać, dać następną, niezorientowaną jednostkę, tak samo młodych milicjantów, prosto ze szkoły przywieźć, ci gryzą jak wściekłe psy. Łapią długowłosych i na ulicy strzygą. Od dworca do Kalinowskiego leżą kłaki, rakietnice, maski, transparenty spółdzielni krawców, swąd wściekłości.

Sierżant dorwany, rozebrany do naga, nogami przygniatają go do ziemi, kamień w łapę, rzucaj i módl się!
I musi rzucić do portretu Gomułki, i modlić się o dalszy ciąg życia. To nawrót wojny czy rewolucyjna euforia?

O czternastej trzydzieści wychodzimy z sali już jako prezydium rady strajkowej, która ma być rzecznikiem wszystkich robotników.

Zbieramy się w gabinecie dyrektora naczelnego, by sformułować postulaty. Uderza we mnie atmosfera odpowiedzialności za każde słowo, olśniewające poczucie autentycznej władzy. Z ramienia dyrekcji przy stole udział bierze Hajduga, zewnętrznie spokojny, czysty
w gestach, miły w uśmiechu, choć wnętrze zatarasowane ma złym przeczuciem. Jest już historycznie doświadczony, podobno mądrą rolę odegrał w pięćdziesiątym szóstym roku. Jego obecne zadanie jest przejrzyste. Stanowi część rady, ma na bieżąco stoczniowemu sztabowi podrzucać informacje o jej działaniach. Ten z kolei ma ze swej strony przez Hajdugę wysuwać własne sugestie. W tym człowieku skupić więc ma się najwyższa dyplomacja, cała nadzieja w nim ma się zmagazynować, a w wypadku niepowodzenia – całe rozczarowanie.

W słuchawce telefonu, towarzyszu Pieńkowski, przysłać grupę aktywu w celu obrony gmachu KW. Nie jest to zadanie łatwe, ale udaje mi się zorganizować pół setki i wypchnąć ze stoczni.

Dwa płonące transportery na ulicy melduje mi wojsko. Jakiś cywil wskakuje do zdobytego, obok dworca przejeżdża chłopaka. Na zabitego kładziemy rozbitą kwiaciarnię dworcową.

Przy zieleniaku dymiący transporter, złakniony benzyny. Chłopcy zatrzymują syrenkę, żeby napoić nią czołg. Hajcuje się.

Straż pożarna chce wziąć w swe objęcia płonące KW. Helikoptery zdejmują ludzi z paleniska.

Wino, wódka, słodycze – całe delikatesy do nagłej dyspozycji tłumu. Tu jedzą, tam piją. Słuchajcie, na terenie stoczni powstaje rada delegatów robotniczych. Odpieprz się, teraz tu jest nasza rada. Robociarze wybuchają karnawałowym śmiechem. Z góry, z helikoptera odpowiadają im petardy.

Przed kościołem Świętej Elżbiety, no, składaj ręce
i módl się! Milicjant klęczy, nad jego głową wisi krzyż
z rurek, nie zabijajcie mnie, mam żonę i dzieci. Dziećmi się nie zasłaniaj, mów, Ojcze nasz. Niech cię więcej nasze oczy nie widzą! Nie umie wstać w szoku. Odchodzi, utrwalony na taśmie śmiertelnego strachu.

Wchodzi kilku, jesteśmy służbą przemysłową, chcielibyśmy sekretariat zająć dla naszego sztabu. Mogę panom udostępnić własną przestrzeń. Bez wahania przyjmują oddany im gabinet, zwijają dywan, szafy każą pozamykać, by zetrzeć z siebie odpowiedzialność za to, co mogłoby zginąć.

Jakiś chłopak po szkole zawodowej zgłasza się, ja także chcę należeć do straży, ale w wydziale K2, tam mam swego kolegę. Z drugiej bramy dzwoni Ogrodnik, dzień dobry, panie Augustyn. Tłumaczę, że nie należę do kierownictwa straży, dzielę się tylko fotelami, ale dziennikarz, jeśli nie puszczą mi takiego materiału,
w którym zawrę swoje odczucie i rozumienie tego, co tu się dzieje, w ogóle nic nie wydrukuję.

Przed dyrekcją ktoś wyskakuje na mównicę pierwszego piętra, dlaczego umysłowi nic nie demonstrują?! Inny zabiera mu głos, ja jestem umysłowy od wideł
i gnoju. Do zebranych czyta postulaty ustalone z dyrekcją i chowa do jednej kieszeni, a z drugiej wyciąga swoje, to znaczy wydziału.

Jakiś mętny pakuje się na trybunę, jestem ze Stoczni Komuny Paryskiej. Jego język nie zaświadcza o tym. Nawołuje do kontynuowania strajku, precz z socjalizmem, ustrojem wyzysku klasy robotniczej i z Polską utopioną w morzu bratniej krwi! Kończy próbę wrogiej propagandy i schodzi, ale na placu nie chce porozmawiać ze stoczniowcami. Kieruje się ku bramie, dwóch cichociemnych w kufajkach za nim.

Syreny milicyjne pieczołowicie ścigają nasze komunikaty radiowęzłowe i ogłuszają je. Uciekamy się więc do fortelu, to źle wpływa na zabitych, rannych i chorych w szpitalu, który przycupnął nie opodal drugiej bramy. Kolegom milicjantom dziękujemy za zrozumienie. W dowód wdzięczności w tajemnicy przechowamy polecenie, by milicji dawać przepustki stoczniowe. Nie będą wam potrzebne, na stoczni hodujemy wzorowy porządek i jak rtęć wrażliwą dyscyplinę.

Mimo zabitych, rannych, kordonu czołgów, rzadszego im głębiej w miasto, atmosfera na stoczni niemal pogodna. Z ust do ust podajemy sobie, wytrwać, wytrwać.

Kociołek szeleści postulatami, trzydzieści procent podwyżki, zwolnić aresztowanych, mówicie, że dwudziestu delegatów opracowywało postulaty. Jakie jeszcze macie informacje? Zebrani wzruszają ramionami. Będziemy mieli dwie dywizje wojska. Hajduga, dywizje niepotrzebne, jeśli będziemy prowadzić rozmowy, to się uspokoi.

Kociołek, na dwoje babka wróżyła, zbyt duże ryzyko, by się wahać. Są tacy, którzy uważali, że dzisiaj będzie lepiej niż wczoraj. Tymczasem jest odwrotnie. Dziś spalony komitet, a jutro? Nie chcę być defetystą.

Nocą Kliszko, za to, co się tu stało, winę ponosi kierownictwo KW, kierownictwo stoczni i stoczniowcy, organizacje partyjne! Więcej wojska, generale!

Generał, mamy dwie dywizje, na razie wystarczy.

Kliszko, wasza bezczynność już zbyt drogo nas kosztuje. Wraz z Logą-Sowińskim otrzymaliśmy od sekretarza Gomułki specjalne polecenia i wiemy, jak postępować.

Hajduga, gdybyśmy od razu rozmawiali jak z ludźmi, nie doszłoby.

Loga-Sowiński, z kim chcecie rozmawiać?! Nie uznaję związków zawodowych, oni są tacy sami. Winni są mistrzowie.

Kociołek, towarzysze, w takiej atmosferze nie można prowadzić posiedzenia, trzeba zastanowić się, uporządkować.

Loga-Sowiński, trzeba strzelać!

Pieńkowski, po co?

Kliszko, zabijemy w stoczni tylu ludzi, ilu trzeba, gąsienicami rozgnieciemy, ale to będzie wyłącznie wasza wina.

Hajduga, palenie KW to protest przeciwko władzy, która nie potrafiła zabezpieczyć interesów klasy robotniczej.

Kliszko, palenie KW to kontrrewolucja!

Kociołek, tego nie wiemy.

Kliszko, wszystko się wyjaśni, gdy zdejmiemy ministra i innych.

Loga-Sowiński, trzeba pozdejmować od ministra w dół.

Karkoszka, zanim się zacznie strzelać, musimy spróbować innych możliwości.

Hajduga, na takie napięcie trzeba szukać nie kul, ale innego rozwiązania. Tu nie ma mowy o kontrrewolucji.

Kliszko, trzeba na stocznię wprowadzić jednostki Marynarki Wojennej i władze bezpieczeństwa.

Kociołek, czy bierzecie odpowiedzialność za to, co będzie się działo w stoczni?

Generał, pierwsza seria w niebo.

Kliszko, o osiemnastej musi do stoczni wejść wojsko.
Minister, jeszcze w tej chwili przemysłowi okrętowemu nic nie grozi.

Karkoszka, za wcześnie, trzeba wykorzystać inne możliwości.

Kliszko, ministrze, nieprawidłowo oceniacie sytuację.
Dyrektor stoczni, właśnie wracam ze stoczni, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że została ona zabezpieczona przez załogę i od wewnątrz nic jej nie grozi.

Minister, dojdzie do zniszczeń.

Kliszko, zgłoście się u odpowiedniego pracownika, on będzie wiedział, co z wami zrobić.

Hajduga, a jeśli wojsko nie będzie zdolne?

Kliszko, wyście tacy sami, złóżcie legitymację partyjną.

Hajduga, w jednej chwili nie dam się jej pozbawić. Nie widzę podstaw, bym miał ją składać. Przypominam, że stocznia to nie tylko ludzie, którzy będą się bronić, ale także tlen, acetylen, oksylen, benzyna.

Generał, druga seria w nogi.

Karkoszka, trzeba przyjrzeć się postulatom jeszcze raz, na chłodno.

Kliszko, jeśli raz zaczniemy pertraktować z robotnikami, to zamiast kierować krajem, będziemy tracić czas na rozmowy. Ja znam klasę robotniczą i wiem, że rozmowa ze stoczniowcami w tej chwili obróciłaby się przeciwko jej dalekosiężnym celom i interesom. Nie wolno nam z nikim pertraktować, nie muszę wam chyba tego uzasadniać, towarzysze.

Karkoszka, ale chyba nie warto podgrzewać wrzątku.

Kliszko, główna przyczyna tego, co się stało, tkwi w was, bo sami nie jesteście przekonani o konieczności decyzji w sprawie cen. Dziś ostatecznie musi nastąpić likwidacja zamieszek i przywrócenie spokoju. W sprawie podwyżki płac żadnego postulatu się nie spełni i z tego trzeba wyraźnie zdać sobie sprawę. Generale, na co jeszcze czekamy? Skoro słowami nie można namówić na wyjście ze stoczni, trzeba to zrobić siłą.

Generał, pierwsza seria w niebo, druga w nogi, trzecia w piersi.

Co dziesięć, dwadzieścia metrów stoją grupy wokół murów stoczni. Tworzą symetrię dla komasacji sprzętu i wojska. Przy trzeciej bramie podkowa tlenowa, zapora z butli w odstępie sześciu metrów.

Ludzie chodzą i wieczornym chlebem się dzielą. Już od kilku lat nie wierzę, należę do partii, ale nachodzi mnie Wigilia. Łamiemy się chlebem wobec wizji strajku głodowego. Skoro praca przerwana, trzeba również przerwać chleb.

I właśnie w tym momencie na nasz wydział wjeżdża karetka pogotowia, pachnie i paruje gorącą zupą.

Siedzę na murze z kablem długości metr dwadzieścia, o przekroju sto dwadzieścia milimetrów. Nagle widzę faceta, jak chce się przedrzeć na teren stoczni. Zwijam go przez głowę, upadł. Podbiegają milicjanci, zrywają go, a ja im grożę. Do samoobrony stocznia ma dziesięć karabinów maszynowych, sto pmk i z tysiąc granatów, tak że w razie szturmu będzie normalna wojna.

Wszystkie strony świata ogłaszają, wkrótce wejdziemy do stoczni! Tylko czekam, by zagrały czołgi, swego kierownika spalę w samochodzie. Karierowicz, mnie jest tu za dobrze, żebym przez was miał wylecieć. Wolał wyrzucić dwudziestu pracowników. Człowieka traktuje się tu jak rzecz martwą. O, ucieka!

Wojskowy statek wpływa na kanał, pod most pontonowy.

Ślemy mu ultimatum, wycofać się natychmiast! Nie skutkuje. Nasilamy zagrożenie, linę w śrubę, ściągnąć do nabrzeża! W tym czasie telefon do Marynarki do Gdyni, dziesięć minut, inaczej okręt do naszego celu należy, rozpieprzymy go. Czas upływa i okręt odpływa.

Chwytamy faceta, zna nazwisko zgodne z przepustką, ale na numerze ewidencyjnym się wykłada. Do bunkra z prowokatorem, dywersantem.

Jeśli wkroczą czołgi, to rzeź na cały świat. Tlenownie, acetylenownie uruchomione i stocznia wędruje w powietrze, a my głęboko pod ziemią.

Mamy opuścić teren stoczni? Ci z naszego komitetu są przekupieni czy zastraszeni?

Ci skurwysyni w radio i telewizji wyłączyli światło, żebyśmy nie mogli strajku przekazać na cały kraj.

Milicjanci w maskach gazowych podbiegają do naszego radiowozu, biorą trzech. Następni ze sztabu do wozu, ale milicja cały czas rozwala ludzi gazami. Chcą nas rozbroić, pozbawić głośników.

Koło redakcji wóz opuszczamy, Batoremu biało-czerwoną chorągiew w łapę wstawiamy.

Kierownik S5 drogę zastępuje pochodowi, inne wydziały rurki w rękach. Ci, których on nie zna, przystawiają mu chorągiew biało-czerwoną, prowadź pod dyrekcję! Bierze ją, bo kopiemy go w dupę.

Dyrekcja samochodami w miasto ucieka. Ludzie twardzi, padają od pałek, ale nie ustępujemy, spalić czerwoną burżuazję! Tam już gaszą hydronetkami. Chce nam się jeść, musimy sklep rozwalić. Jesteśmy pod KW, żeby partia znowu coś powiedziała. A ona nic, więc trzeba podpalić. Góra już w płomieniach, a dół nie chce się zająć. Potrzeba dużo benzyny, każdy mówi, weź ją, ale nie niszcz samochodu. Ciągle mało, jest sklep samoobsługowy, pełno denaturatu. Szyba pęka i denaturatem w KW, ale dół nie chce się palić. Podpalamy NOT, tam dywany i knajpa, restauracja KW. Kościół obok, więc między partią a Bogiem. Tu więcej drzewa i NOT chętnie się spala.

Za wczorajszych trzech z radiowozu podpalamy dwadzieścia czołgów. Ostatni wychodzi plutonowy, cześć, cześć.

Milicjant przebrany za cywila podchodzi do kiosku, tłucze szyby, wrzuca świecę pod pretekstem, że stoczniowcy. Kobieta rozpoznaje ich.

W tym dymie po gazach łzawiących twarze brudne, oczy przekrwione, żyłki na wierzchu, od łez zacieki na policzkach. Tornado na ulicach, ponura pogoda, mgła. Jeden podważa płyty chodnikowe, drugi tłucze, inni ładują do toreb, w fartuchy i niosą po mieście. Trzask desek, odgłosy pękających lamp, syk benzyny, otwieranie okien, wyważanie drzwi, wywalanie mebli, dywanów, wędlin, koniaków, papierów. Pod nogi niosą chłopaka i znów tłum zwarty się robi. Dostał w szyję.

Rano wstaję, patrzę, pod oknem jest pięć czołgów. Co się dzieje? Wiem, że stoczniowcy trochę rozrabiają, no, to ich trochę wezmą do galopu, porządek zrobią, będzie przynajmniej można spokojnie chodzić po ulicy. Ale te czołgi, Zdzichu, myślę sobie, trzeba zweryfikować swoje poglądy. Chyba zaczyna się dziać nie tak, jak powinno. Rozumiem, można pokrzyczeć, spałować ludzi, no ale czołgi wyprowadzać na ulicę? Zobaczymy, co się będzie działo.

Wyglądam przez okno, a tam patrol za patrolem, erkaemy w rękach, pistolety maszynowe, wszystko gotowe do strzału, pozycje kowbojskie i zaczynają ludzi przystawiać do muru. Jak w filmach gangsterskich, nogi rozstawione – i przystępują do rewizji.

Naprzeciwko mojego bloku przy Leningradzkiej jest taka słynna szkoła, Victoria Schule, gdzie Niemcy trzymali pocztowców po zajęciu poczty. Milicja tu sobie zrobiła szpital i takie polowe koszary. Widzę, jak wyprowadzają stamtąd obitych ludzi. A na ulicy Rzeźnickiej, na wprost wyjścia z mojej klatki, pięciu milicjantów kopie stoczniowca. Gliniarze dwumetrowi wyciągają chłopaków z tłumu i prowadzą do fryzjera, bo im się nie podobają. Ci z Golęcina robią z ludźmi, co im się tylko podoba, tarczownicy rządu.

Idę do szkoły, co pięć metrów czołgi. Z radiowozu milicyjnego wypada kilku i od razu okładają pałkami, tak że człowiek jest zdezorientowany, nie ma szans, kiedy cios spada z tyłu. Wciągają mnie do samochodu i biją bez przerwy, osłaniam się rękoma i nogami. Obok prezydium idzie dwóch młodych ludzi. Samochód się zatrzymuje
i wciąga ich do środka. Mnie przestano, bo ich zaczęto bić, wy gnojki, my was nauczymy socjalizmu!

Profesorka od polskiego, postawiona na średnim szczeblu partyjnym, która przypadkowo widziała, że mnie wprowadzono na komendę, dzwoni do kuratora. Siedzę na ławce i widzę, że kolejka przede mną topnieje. Takiego faceta wyprowadza już dwóch, bo nie mógł o własnych siłach.

Tylko ja wychodzę.

 

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz