fragment powieści Skrzydła nad Transylwanią Marty Cywińskiej

Póki co dziewczyna w czerwonym berecie wycofuje się z kolejki. Musi zdążyć na dworzec, może on jeszcze na nią czeka
przy kasie numer jeden. Niestety, nadzieje są płonne, bowiem dziś o godzinie czwartej nad ranem na trasie Warszawa – Białystok w odległości siedemdziesięciu sześciu kilometrów i trzystu pięćdziesięciu metrów od Białegostoku (nikt nie śmiał liczyć tej odległości od Warszawy) miała miejsce kolejna katastrofa kolejowa: pociąg całkowicie osobowy najechał na pociąg całkowicie towarowy. Wszystkie wagony pomiędzy lokomotywą a wagonem bagażowym (nawet jeśli ów był pierwszy) zostały całkowicie strzaskane. Siła pociągu towarowego została zminimalizowana do samej lokomotywy ze złożonym z tyłu metalowym latawcem z pięćdziesięciu czterech wagonów. Spod obu składów wydobyto cztery albumy fotografii i dwa ciała o nieustalonej tożsamości. Dziewczyna w czerwonym berecie byłaby obecna przy identyfikacji. Oglądałaby uważnie tylko albumy.Wchodziliśmy w ostatnie krople ulewy. Świat odwrócił rączki moich okularów i wcisnął je sobie na zakatarzony nos. Zamazana taksówka zatrzymywała się w zwolnionym tempie, chyba ktoś źle zmontował kliszę. Po ulicach spacerowali martwi poeci, szukając potwierdzenia, iż tylko zejście z tego świata gwarantuje poetycką śmiertelność. Niektórzy z nich tkwili po pas w ziemi, widać codzienne przemierzanie chodnika sprawiło, że utknęli
w martwym punkcie i zgodnie z rozporządzeniem tutejszej Rady Miejskiej muszą przyjąć na siebie obowiązki drzew.Wsiedliśmy do auta. Wskutek oszczędności nie miało nawet kół, a ja musiałam wytłumaczyć Emile’owi, co znaczy być lajkonikiem. Kierowcy też nie było, toteż dźwigaliśmy uszczuploną taksówkę wokół bioder. Na szczęście musieliśmy przemierzyć tylko kilka najbliższych przecznic, uprzedzić wenę. To my będziemy witać gości, nawet jeśli nie we własnym domu.

– Ten samochód wymaga obecności osób trzecich. To przyzwyczajenie uniwersyteckie, w moim wieku nie prowadzi się wykładu dla jednej pasjonatki.

– A w moim wieku nie popełnia się projekcji czyjejś obecności, przyjmuje się interlokutora z jego zaletami i wadami, nawet jeśli przed powitalnym uściskiem zdąży pokłuć i rozszarpać.

– A jeśli Nadia nie zechce nam otworzyć drzwi?

– Pewnie możemy przecisnąć kartkę przez wąską szparę
w drzwiach albo poprosić, żeby któryś z naszych Nadię zagrał. Najchętniej zrobi to sama Nadia, ona lubi, gdy eksploatujesz jej umiejętności teatralne.

– Najlepiej będzie, jeśli tu na mnie zaczekasz. Większość samochodów nie ma kół, toteż tutejsza policja nie powinna cię legitymować, a gdyby za bardzo się czepiali, zarecytuj im ostatnie cztery wersy Pieśni o Rolandzie po starofrancusku, wówczas oddalą się z należnym ci szacunkiem. Do Nadii wejdę sama, a we właściwym momencie otworzę okno, wychylę się tak mocno, jak utrzymają mnie stopy na podłodze, i krzyknę…

– Nadia… Nadia… Nadia…

…teraz jednak wysiada nieprzewidzianie na przystanku obok kościoła Farnego. Przystanki są faktycznie trzy: wczoraj, dzisiaj
i jutro. Dorożka zatrzymała się dokładnie w połowie dzisiaj i wczoraj. Dziewczyna zbiega po schodkach, machając ręką zdumionemu dorożkarzowi (tak, tak, zapłaciła, nie w tym rzecz) i potrącając błądzących we mgle przechodniów (oni też potrącali się wzajemnie, uprzejmie się przy tym przepraszając).

To mgła na zamówienie. Wystarczy nebulizator nałożony na buteleczkę Parfum de Minuit 250 mg, w kształcie fontanny przy placu Saint Michel. Dziewczyna w czerwonym berecie idzie teraz ulicą Kilińskiego, mijając ruchomy zakład fotograficzny. Ruchomy, bo wraz z nią i za nią cała witryna pełna retuszowanych zdjęć. Na jednym pralinkowa twarz dziewczyny z Drgałówki. O jej samobójstwie zawiadomiono przed trzema dniami posterunek policyjny
w Dojlidach. Przy denatce znaleziono otwartą ampułkę zawierającą trzy pastylki weronalu oraz list, w którym wyjaśnia, iż od ulicy Kilińskiego zbyt daleko do Pól Elizejskich, a ona chciała sobie tę drogę skrócić. Tuż za nią unosi się zdjęcie rabdomanty* z Dojlid Górnych, spowitego w dywan, jaki na wschodzie czterema gwoździami w narożach wbijają. Rabdomanta z Doljlid nie ma jeszcze certyfikatu jakości, chodzi na kursy wieczorowe i nie jest pewny, czy zechcą go w starostwie wpisać i opieczętować. Póki co wierzy, że rezonans między przedmiotami jednak powstaje, chwytając kolejno następne fale. Chciałby, podobnie jak ksiądz Bouly, przy pomocy różdżki czarodziejskiej odgadnąć, czy w grobie leży mężczyzna czy kobieta. Tuż zza jego zdjęcia wychyla się postać Hrabiego, który z nienaganną regularnością każdego ranka spieszy do restauracji hotelu „Oradea”, by złożyć nieustająco takie same zamówienie. Najpierw jednak z namaszczeniem przekracza drzwi główne hotelu, rozdaje uśmiechy (gdyby miał, rozdałby i napiwki) i kieruje się w stronę ogromnych przeszklonych drzwi prowadzących do podziemnej restauracji. Schodzi ostrożnie, wodząc ręką po chropowatej ścianie, należącej jakby do zupełnie innej budowli. Każdy kolejny stopień jest o kilka milimetrów mniejszy od poprzedniego i w pewnej chwili Hrabia zaczyna schodzić bokiem. Korytarz prowadzący pod ziemię również zwęża się. Schody jednak rozdwajają się i oto Hrabia skręca na prawo, już witają go
i prowadzą do stolika. Jak zwykle prosi o stolik pod oknem i najświeższą prasę. Okna umocowane są bezpośrednio na ścianach, można poprosić kelnera, by rozjaśnił je blaskiem naftowej lampy. Hrabia wyjmuje z aktówki złożoną we czworo wykrochmaloną serwetę. Rozkłada ją starannie na kolanach, po czym srebrną
łyżeczką (już czekała na niego) uderza w brzeg wysmukłej szklanki. Kelner zjawia się natychmiast, podaje mu dzisiejsze lokalne gazety. Znika i już po chwili niesie tacę z maleńkim porcelanowym talerzykiem w wyblakłe goździki (kopia porcelany z Chantilly),
a na nim rybie oko, tak jedno rybie oko au naturel. Bo tylko na rybie oko Hrabiego stać.

Hrabia zamówi wodę mineralną i poczeka, aż pojawią się kelnerzy na nową zmianę. Siedemdziesiąt cztery lata później na jego miejscu rozsiądzie się Fiedoś (zakładając, iż hotel „Oradea” przetrwa jeszcze jedną wojnę). Rodzice Fiedosia zostawili pod granicą zapadające się gospodarstwo, on sam w Ameryce bywał we wczesnej młodości, a dwupokojowe mieszkanie, które dzielił w bloku
z teściami, znajdowało się dokładnie w miejscu, gdzie było wejście główne do letniej rezydencji Hrabiego.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz