Dialog jako forma rozumienia w psychoanalizie

fragment książki Poszukiwanie źródeł kreatywności
Czesław Dziekanowski

 

Dzisiejsze wystąpienie chciałbym rozpocząć żartem: „Jak idzie?” – pyta ślepy kulawego. „Jak pan widzi” – odpowiada kulawy ślepemu. Ten żart przekazał mi Freud w momencie, gdy kupowałem Dowcip i jego stosunek do nieświadomości.

Załóżmy, że osobą, która pyta, jest analityk, a odpowiadającą – pacjent. Analityk, rzecz jasna, pyta z wszechogarniającej troski, tymczasem pacjent – chyba co do tego jesteśmy zgodni – daje odpowiedź agresywną, widząc w nas – oczywiście w sposób irracjonalny i najprawdopodobniej nieświadomy – autorytarną, oskarżającą go figurę rodzicielską. W takiej dialogowej konfrontacji myśli analityka mogą być bardzo różne. Na przykład może on wysnuć z siebie taką oto: nie, wcale nie jestem ślepy, przecież od razu dostrzegłem, że w grę tu wchodzi negatywne przeniesionko. I w chwilę potem, właśnie w duchu negatywnego przeniesienia, pięknie interpretuje. Pacjent może się łaskawie godzić z interpretacją albo ją zdecydowanie odrzucić, broniąc przy tym rodziców jako ideału. Będzie mówił: nie, nigdy na myśl by im nie przyszło, żeby ironizować, szydzić z moich nóg, z mojego chodzenia czy wreszcie z mojego psychicznego funkcjonowania. Wówczas analityk może spróbować innej wersji: jeśli pan moje pytanie odebrał jako atak, jako prześmiewczą aluzję do pańskich niezdolności, to o czym to może świadczyć, jak pan sądzi? Czy przypadkiem nie o tym, że pan swoje agresywne impulsy wyprojektował na mnie, niejako wstawił je we mnie, a potem poczuł się atakowany przeze mnie? I jeszcze, jeszcze innej: pan pomyślał, że ja się nad panem lituję, że panem pogardzam, że sugeruję, iż panu nie idzie (się) dobrze, aż w swej obronie przeszedł pan do ataku, wskazując, że to właśnie mnie nie wi/e/dzi/e się lepiej, jakby pan też wierzył, że reakcja wsparta na dewizie „ząb za ząb, oko za oko” w konsekwencji jest dla pana najkorzystniejsza.

Z powyższego przykładu dialogu, którego punktem wyjścia stał się dowcip, widać wyraźnie, iż pacjent zarówno jest, jak i nie jest naszym partnerem. Jeden z moich analizantów ujął to, jak sądzę, nad wyraz trafnie, gdy zauważył: ja i pan jesteśmy partnerami, ale nierównymi, bo ja więcej mówię niż pan. Tutaj bym dodał: on więcej mówi, niż ja jestem w stanie pojąć, zrozumieć i dać temu wyraz w interpretacji. Wprawdzie mam do dyspozycji odpowiednie warunki i odpowiednie narzędzia: dystans wobec pacjenta i empatyczne zaangażowanie, różne – często konkurencyjne – teorie i subiektywne doświadczenie. Ale to wszystko, jak mi się wydaje, za mało, żeby mieć gwarancję, iż potrafię bezbłędnie uchwycić różne poziomy doświadczenia pacjenta. Czasem ogarnia mnie bezsilne zniechęcenie, a czasem przerażenie, wręcz trwoga, ponieważ nagle przyłapuję się na tym, iż zaglądam w głąb własnego subiektywnego doświadczenia w nadziei, że stamtąd nadejdzie pomoc, a jest to, co tu ukrywać, pomoc niemożliwa.

W takiej chwili chciałbym, żebym to nie był ja – ja studnia bez dna, ale też zdarza się upojna radość, że moje doświadczenie – doświadczenie bez dna – ma jednak swą podstawę i swoje różne poziomy. Mam więc się o co oprzeć i z czego podążać, z czego wędrować w dialog z pacjentem. On mówi swoje, ja swoje i teraz już jest jasne, że jest to dialog szczególny. Jego szczególność polega na tym, że ma wiele znaczeń, gdyż u jego podstaw spoczywa założenie, iż analityk nie reaguje bezpośrednio, wprost na pacjenta, nie oddaje, jak się to mówi, wet za wet, nie odpłaca tą samą monetą, na złośliwość nie odpowiada złośliwością. On oferuje interpretację. Jego interpretacja jest wypowiedzią językową, wobec której także warto coś założyć – mianowicie zjawisko wielopoziomowości. Dialog analityczny nie potrzebuje równości partnerów, on się chętnie zadowala nierównością konfrontujących się poziomów doświadczenia.

Dialog w reakcji psychoanalitycznej z pewnością służy wielu funkcjom, ale według mnie wszystkie one dadzą się z powodzeniem sprowadzić do jednej podstawowej – do wyzwalania i budowania rozumienia. Jak tworzy się to rozumienie? Wróćmy do dowcipu o ślepym i kulawym, gdyż jest on nie tylko prosty i łatwy do zapamiętania, ale przejrzysty w jednym zasadniczym punkcie – nagłej i nieoczekiwanej zmiany znaczenia, która prowadzi do wybuchu śmiechu, ale też do spiętrzenia myśli, do nadania jej innego kierunku, do pchnięcia jej po nowym torze, do zespolenia tego, co rozproszone, do zintegrowania w całość na nowych zasadach tego, co rozproszone, słowem – do wglądu. Do pewnego momentu nasza myśl pozostaje na płaszczyźnie oglądu fizycznej zdolności: do chodzenia, do widzenia; nogi, oczy tkwią przecież w pragmatycznej rzeczywistości życia. Potem w mgnieniu oka, błyskawicznie przemieszczamy się na płaszczyznę niezdolności psychicznej: złego funkcjonowania pacjenta, który cierpi i źle mu się wiedzie w ogóle oraz tak samo złego funkcjonowania analityka, jeśli założyć, iż nie zrozumiał pacjenta.

To przejście na płaszczyznę niezdolności psychicznej jest tu równoznaczne z aktem kreacji. Powołana została nowa, inna rzeczywistość. Wykreowany został mianowicie świat psychoanalizy w dialogu pomiędzy ślepym i kulawym, analitykiem i pacjentem. Tym razem tkwi tu założenie, iż jednak analityk zrozumiał pacjenta, choć na początku różnie bywa. Powiedziałem, że to przejście jest równoznaczne z aktem kreacji. W związku z tym zapytam więc, z jakiego rodzaju rzeczywistością mamy do czynienia podczas dialogu analitycznego. Chyba wszyscy, jak tu jesteśmy, zgodzimy się w jednej kwestii: że tego, co pacjent nam mówi, nie bierzemy dosłownie. Wprawdzie jego łzy, jego śmiech mają wymiar namacalny, są tu i teraz, my jednak na ich widok nie reagujemy własnymi, tylko pytaniem: co znaczą? co mówią do mnie? Cokolwiek pacjent robi, dla mnie jest to komunikatem, jest mową. Z kolei słowo, którego używa w relacji ze mną, ma identyczną funkcję jak w teatrze. Nie jest tylko brzmieniem, informacją, lecz działaniem. Nie mogę też wykluczyć głębokiej analogii do spowiedzi. Często właśnie psychoanalizę porównuje się do konfesjonału. Pacjent oczekuje duchowego wsparcia, pomocy. Gdyby tak rzeczywiście było, to można by tu mówić o konfesyjnej funkcji słowa, w istocie zaś o jakiejś sakralizacji samego życia, właśnie tak, wewnętrznego życia pacjenta, tej cudownej odkrywki duchowości podświadomej, ale też aktu psychoanalitycznego, tego dialogu, tego spotkania.

Nasz dotychczasowy wstęp pokazuje, iż w rozumieniu dialogu ciągle brakuje nam czegoś. Z jednej strony chcemy pojmować go bardzo szeroko, gdyż wiemy, iż jest on niczym innym jak wymianą poglądów, myśli, niczym innym jak rozmową, czyli procesem porozumienia. „Rozmowa – pisze Hans Georg Gadamer – to proces porozumienia. Każdą rzetelną rozmowę cechuje więc to, że zwracamy się ku innemu, rzeczywiście uznajemy jego punkt widzenia i utożsamiamy się z nim w tym sensie, że chcemy zrozumieć nie tyle jego jako jednostkę, ile to co on mówi. Uchwycić trzeba merytoryczną zasadność jego poglądu, abyśmy mogli się zgodzić co do danej sprawy. Jego pogląd odnosimy więc nie do niego, lecz do własnych poglądów i zapatrywań. Nie ma rzeczywistej sytuacji porozumienia tam, gdzie chodzi nam o innego jako jednostkę, np. w rozmowie terapeutycznej lub podczas przesłuchania podejrzanego o przestępstwo”. Natomiast z drugiej strony dialog w roli przypadającej na analityka jest głównie interpretacją, która dialektycznie się posługuje rozumieniem, to znaczy zdolnością do rekonstrukcji – w naszym umyśle – wypowiedzi pacjenta i eksplikacją, to znaczy po wykonaniu pracy rozumienia wyjawieniem – jak proponuje Ricoeur – utajonych kodów biorących udział w tworzeniu wypowiedzi osoby poddanej analizie. To wszystko wskazuje, że analityk ma być w personalnej relacji z pacjentem, zarazem jednak ponad, czy raczej z boku, żeby zachować dystans obiektywizujący.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz