Marzenia senne
fragment książki Taniec z nieświadomością
Czesława Dziekanowskiego
Często, zwłaszcza na spotkaniach autorskich i podczas wywiadów, słyszę proste, lecz zarazem kłopotliwe pytanie, czy psychoanaliza pomaga w twórczości. Z pewnością tak, a za chwilę, raczej nie, w każdym razie odpowiadam niejednoznacznie, w zależności od nastroju, przy okazji dziwiąc się samemu sobie, że nie mam wyklarowanego stanowiska w tej kwestii.
Skąd to niezdecydowanie? Pozornie może ono być przejawem ostrożności, a więc czymś pożądanym. W istocie jednak – jak się łatwo domyślić i czego ja się obawiam – owo wahanie z trudem maskuje moją bezgraniczną ignorancję.
Logicznie rzecz biorąc, nie ma podstaw do aż tak wielkiej niewiedzy. Naprawdę nie ma jej czym usprawiedliwić. Swego czasu – jeszcze na studiach doktoranckich – podjąłem własną psychoanalizę, która z drobnymi przerwami trwała sześć lat. Mam więc ją dawno za sobą, a ostatnio zacząłem drugą – w innej, już nieklasycznej szkole. Przechodziłem trening w kraju i w Europie, czyli w świecie, gdzie psychoanaliza jest pełna wewnętrznego zróżnicowania, rozbicia na nurty i zażarcie zwalczające się ośrodki. Nie przesadzę, jeśli wyznam, że walka toczy się nie tylko na mózgi, ale i na noże. Leje się braterska, a niektórzy powiedzą – psychopatyczna krew, gęsto padają trupy.
Uwielbiam taki szekspirowski teatr. Zresztą sam
w podobnym duchu napisałem i opublikowałem trylogię psychoanalityczną. Pierwszy tom nosi tytuł W imię Ojca i Syna i zajmuje się Nagim sadem. Drugi Życie jaśnie pana, w którym zachwycam się pustym Pałacem.
A trzeci tom Życie w śmierci ciężar zdejmuje z Kamienia na kamieniu. Jest to interpretacja twórczości powieściowej Wiesława Myśliwskiego, któremu największy rozgłos – ze względu na NIKE – przyniósł Widnokrąg. Moja trylogia stanowi studium psychoanalizy stosowanej do literatury. Jeśli chodzi o powieści, to w ciągu ostatnich trzydziestu lat wydałem niewiele. Tylko Zaklęte światło, Selekcjonera, Frutti di mare, Projektantkę intymności, Zaproszenie i Jasnogród. Co gorsza, jedno z tych dzieł – Zaproszenie – w oczach niektórych krytyków uchodzi za powieść psychoanalityczną.
No więc wiele, jeśli nie wszystko, wskazywałoby na to, że jestem w komfortowej sytuacji. Przy tak rozległych zainteresowaniach interdyscyplinarnych i równie bogatym doświadczeniu osobistym, do których w każdej chwili mogę się odwołać, nie powinienem się wahać. Jedna dziedzina pomaga drugiej albo nie, przynajmniej to powinienem wiedzieć.
Jakkolwiek cenię sobie własne doświadczenie, muszę jednak z przykrością złożyć na nie donos. Niby bogate,
a przecież ubogie, gdyż efemeryczne. Jeśli sprawdzało się, zdawało egzamin, to jedynie – i to za każdym razem – w poszczególnych przypadkach. Nigdy nie było gwarancji, że ten czy inny tekst, ta czy inna powieść rzeczywiście powstanie. Lubimy się łudzić, że pisarz z powieści na powieść jest w korzystniejszym położeniu, gdyż dysponuje większym zasobem obserwacji i możliwością wglądu w siebie. Według mnie wcale tak nie jest. Według mnie nie dochodzi do sumowania się pisarskiego doświadczenia, do nasilania się jego mocy. W twórczości – na myśli mam literacką – w grę wchodzi wprawdzie osobiste, ale jedynie jednorazowe doświadczenie. Każdego tekstu od początku się doznaje, od strony nicości wyprowadza się go na świat. Najkrócej rzecz ujmując, autor rodzi się przy każdej powieści, a jego narastające wtajemniczenie nie jest niczym innym, jak tylko urzekającą iluzją.
W tej chwili, która nie tyle mija, co przeskakuje nade mną, nachodzi mnie przygnębiająca refleksja: chcieć napisać powieść, nie mając żadnego pomysłu, to tyle, co stanąć naprzeciw niebytu, to tyle, co skonfrontować się z nicością.
Nikt inny, tylko właśnie ja jestem w takim stanie, że pragnę napisać powieść, a przynajmniej rozdział, lecz nie mam na nią żadnego sposobu, co najwyżej mglistą koncepcję. Ta mglistość sprawia, że czuję się zagubiony. Znikąd pomocy, znikąd ratunku, choć rozglądam się na wszystkie strony. Jeśli psychoanaliza niekoniecznie pomaga w twórczości literackiej, to może jakieś wsparcie nadejdzie z przeciwnej strony. Mam na myśli literaturę. Przyglądam jej się w olbrzymim napięciu. Niestety, literatura, jak dotąd, nie potrafiła w pełni wykorzystać psychoanalitycznego pacjenta w roli protagonisty. Co ja mówię, nie tylko w pełni, ona w ogóle tego typu bohatera nie zaangażowała. Biała plama, mimo że psychoanalizie stuknęło sto lat. Zapoznałem się z tysiącem tak zwanych przypadków klinicznych w podstawowych językach świata. Ich bohaterami byli mocno zaszyfrowani pacjenci, którzy mimo anonimowości swych postaci często robili na mnie wstrząsające wrażenie. Do tej pory jednak nie udało mi się wytropić współczesnego dzieła literackiego, które by na bohatera powołało psychoanalitycznego pacjenta. A więc takiego, którego powieściowy los wzruszyłby mnie, urzekł, a przynajmniej wytrącił z obojętności. Jak wytłumaczyć tę białą plamę, gdzie leżą przyczyny nieobecności psychoana-litycznego bohatera w literaturze współczesnej, tego nie wiem, mogę – co najwyżej – się domyślać. Ale ten domysł wolę zachować w tajemnicy. Nie tylko przed światem, ale i przed samym sobą go zataić.
Pomysł z reguły zawiera wielość możliwości i w tym sensie jest bogactwem. Ciągle go nie mam. Stoję więc
naprzeciw niebytu i zderzam się z nicością. A przy tym kontempluję zdanie: „Każdego tekstu od początku się doznaje, od strony nicości wyprowadza się go na świat”.
Nicość–niebyt, niebyt–nicość.
Te dwa słowa, a zwłaszcza ich dźwięki robią na mnie coraz większe wrażenie. Aby doznać głębi, powtarzam je jak mantrę, modlę się i medytuję.
Niebyt, nicość, dotąd puste, zaludniają się migotliwym światłem. Od nieustannego powtarzania kondensują się, materializują, stają się „przedmiotami”, które można nie tylko ujrzeć, nie tylko usłyszeć, ale i poczuć dotykiem. Właśnie w dotyku raz są zimne nie do wytrzymania, to znów nie do wytrzymania gorące.
Niebyt, nicość – to już nie abstrakcja, chybotliwe pojęcia, w dodatku określane przez negację: nie byt, nie coś. To coraz bardziej, coraz zdecydowaniej konkretne przedmioty, które wychodzą mi naprzeciw w całej swej okazałości, tak że mogę bez specjalnego wysiłku doświadczyć ich narastającego prestiżu, nieoczekiwanej drogocenności, jakby były wybitnym dziełem sztuki.
Niewykluczone, że to przede wszystkim ich perfekcja stawia wobec mnie wymagania, którym trudno sprostać. Ich kunszt, ich tajemnicza oryginalność rzuca krytyczne światło na to, co od tygodnia staram się skomponować, złożyć w jakąś sensowną całość. Jeszcze wczoraj byłem w stanie na strzępy drzeć nieporadny tekst, poprawiając go w ten brutalny sposób, natomiast dzisiaj siedzę w bezruchu i bezmyślnie patrzę przed siebie. Wiem, że znalazłem się na dnie kryzysu. Na dnie, czyli już niżej, mam nadzieję, nie upadnę. I od tego dna pozwolę sobie mierzyć postęp, choćby miał się okazać sukcesem złudnym.
Ale jak tu mieć rzeczywiste osiągnięcia, jeśli znów – czy raczej nadal – tkwię w punkcie wyjścia. Co napiszę kilka słów, to odrzucę, gdyż nie podobają mi się w zdaniu, tak że od samego odrzucania jestem psychicznie
i fizycznie wyczerpany. Niemniej, jak to się mówi, nie tracę nadziei. Nadzieja nadzieją, ja jednak czuję się załamany. Resztką sił wmawiam sobie szacunek dla tego, co piszę, a co się rozsypuje, co się rozpryskuje, jakby
w żyłach słów krążyła zepsuta krew. Powoli, tak szepczę sobie na ucho, bardzo powoli, niemniej wstępuje we mnie wiara. Ta wiara z czasem stanie się nasieniem, po prostu zrodzi pomysł, którego mi brakuje.
Są to jednak daremne zaklęcia. Mimo autosugestii nadal nie dysponuję mocą twórczą. W pewnej mierze jest to zrozumiałe, bowiem do tej pory, jak to łatwo odczytać z mojej miny, całą energię wkładam w rozruch tekstu,
w start opowiadania. Wydaje się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Zrobiłem krok do przodu, ale błyskawicznie okazuje się, że tak tylko się łudzę, tym samym potwierdzając przysłowie, iż tonący brzytwy się chwyta. Samego siebie, rzecz jasna, łatwo mogę oszukać, ale nie czytelnika, który oczekuje ode mnie akcji. On doskonale orientuje się, że pod tym względem rozczarowuję.
Ale jak długo można zawodzić? Dzień, tydzień, ale nie cały miesiąc! Jeśli to prawda, że akcja jest tak istotna, to – zamiast użalać się nad sobą czy też nadmiernie wierzyć w swoją dobrą gwiazdę – o wiele rozsądniej będzie podjąć jakieś działanie. Zamiast pytać, jakie są zależności między psychoanalizą i twórczością, a w dodatku dlaczego literatura dotąd nie zaangażowała psychoanalitycznego pacjenta do roli głównego bohatera,
i w ten sposób wikłać się w domysły, w sieć zdradliwych uogólnień, powinienem raczej podążać węższą drogą, tą, która jest wysadzana drzewami konkretności.
Jedyną akcję, jaką mogłem podjąć o tak późnej porze, to pójść spać. O świcie odkryłem, że się sobie przyśniłem. W tym śnie był ocean, było morze i byłem tylko ja. Plecami przywarłem do pontonu i tak leżałem, bojąc się poruszyć, żeby nie spaść do wody i nie utonąć.
Tkwiłem w miejscu i się rozglądałem. Znikąd ratunku, którego tak naprawdę nie potrzebowałem, gdyż ocean był absolutnie spokojny, gdyż morze miękko kołysało mnie na swej fali pełnej kobiecego wdzięku.
W którąkolwiek stronę bym się obrócił, rozwierała się przede mną przestrzeń bez granic. Nie tyle omiatałem ją spojrzeniem, co zatrzymywałem wzrok w akcie kontemplacji. Pod sobą miałem bezmiar wody, sam stając się jej kroplą. Kontemplowałem ten morski spokój w uroczystym rozświetleniu i czas, który leniwie płynął.
W pewnej chwili, gdy już słońce sięgało zenitu, spostrzegłem dwójkę ludzi, kobietę i mężczyznę, którzy nie opodal spacerowali. Pomyślałem, że tam musi być ląd. Przyjrzałem się, i rzeczywiście, para szła lejowatą skarpą, za którą majaczyły dachy domów i konary drzew. Teraz już wiedziałem, że nie znajduję się na środku morza, lecz w pobliżu brzegu. Swobodnie doń dotrę, nawet nie umiejąc pływać, pomyślałem. Nie muszę wzywać pomocy.
Opowiadając sobie ten sen, poczułem, że zawiera on podwójne przesłanie – pesymistyczne i optymistyczne.
Wprowadzająca scena pokazuje zarówno zatrważający, jak i niezwykle pociągający widok. Jednocześnie intuicja podpowiada mi, że popełniłbym błąd, gdybym próbował oddzielić przerażenie od zachwytu, ponieważ one wzajemnie się implikują.
W punkcie wyjścia senna narracja mówi, że jestem człowiekiem uwikłanym w dwuznaczną sytuację. Z jednej strony ta sytuacja jest trudna, wręcz dramatyczna, jeśli przyjąć, że jestem rozbitkiem pośród oceanu. Z drugiej zaś wygląda na łatwą, a nawet przyjemną, jeśli uznać, iż jestem zwykłym plażowiczem, który w dodatku lubi izolację i samotność.
Woda jest powszechnym symbolem nieświadomości.
W swoim śnie leżę w usztywnieniu na pontonie, boję się poruszyć, by nie zsunąć się do oceanu. Do głosu, jak widać, dochodzi śmiertelny lęk przed utonięciem. Nie tyle
w morzu czy oceanie, ile raczej w tym, co woda sobą reprezentuje. Tym obrazem marzenie senne wyraża obawę, że mój świadomy umysł może być zaatakowany przez nieświadome siły, że zostanie zalany, owładnięty czy pochłonięty przez zablokowane i nie wyrażone emocje. Słowem, źródłem zagrożenia są nieświadome treści zaniedbanej psychiki.
Ale morze czy ocean – ich wody – są również symbolem macierzyńskim. Jest więc wielce prawdopodobne, że w grę wchodzi tu zawoalowane, niemniej całkiem realne odesłanie do postaci mojej własnej matki bądź do figury ogólnoludzkiej – do Matki Natury. W tym wypadku senny, a raczej śniony lęk przed utonięciem mógłby symbolizować obawę przed dominującą, dławiącą matką, ewentualnie przed zbyt silnym przywiązaniem do niej.
Nieco paradoksalnie, ta sama obawa zdaje się wskazywać na nieświadome pragnienie własnej śmierci. I to śmierci w żywiole, który reprezentuje rodzicielkę. Owo pragnienie autodestrukcji mogłoby mieć na celu, jak się domyślam, zaoszczędzenie mi cierpień, wycofanie mnie czy raczej wypchnięcie poza linię dojmujących problemów, jakie niesie życie. Co więcej, mogłoby stanowić „honorową” reakcję na niepowodzenia, na nieudane pomysły. To samobójstwo byłoby więc w sumie uroczą próbą wyjścia z twarzą. Oznaczałoby, rzecz jasna, nieodwracalne ukaranie samego siebie, ale pośrednio także matki, może nawet całego świata.
A teraz być może warto przyjrzeć się morzu jako symbolowi kobiecości.
W moim śnie ocean jest cichy, cierpliwy, miękko kołyszący. Mógłbym go przyoblec – jak pannę – jeśli nie w suknię ślubną, to w każdym razie w strój uszyty z wielu drogocennych przymiotników. Nie ma jednak takiej konieczności, gdyż on już jest dostatecznym uosobieniem kobiecości. Mianowicie, jest takim obrazem, który ewokuje postać Animy. Anima jest pojęciem dobrze znanym. To wtajemniczenie zawdzięczamy Karolowi Gustawowi Jungowi, który Animę przekładał na język potoczności.
I dzisiaj wiemy, że Anima to obraz „duszy”, to kobieca strona męskiej osobowości. Intuicja, troskliwość, wrażliwość, cierpliwość, wyrozumiałość, kreatywność, gotowość do współpracy – to tradycyjnie kobiece zdolności czy też właściwości. Dla śniącego mężczyzny wyjście
w morze, wypłynięcie na ocean może więc symbolizować nawiązanie kontaktu i zapoznanie się z kobiecością w sobie – z ową słynną Animą. Właśnie ona, jak chce Jung, jest obrazem duszy mężczyzny. Jest to jeden z obrazów archetypowych. Cechuje go olbrzymia moc. Wygląda na to, że w mojej psychice są kobiece właściwości, lecz w stanie uśpienia, zaniedbania lub nawet wyparcia. Sen zdaje się je budzić z letargu, wyrywać
z drzemki, wskazując na ich istotność. Przypomina, że być może to moja własna Anima wypchnęła mnie na ocean. Wypchnęła, bym się sobie przyśnił. I żebym wcielił Animę do świadomego funkcjonowania, włączył ją pod postacią spokojnego i rozświetlonego oceanu, który
z jednej strony ma budzić zaufanie i zachwyt, z drugiej zaś każe obawiać się żywiołu.
Głębie wodne symbolizują nieświadomość. Głębie wodne są także symbolem macierzyńskim. Wreszcie są one symbolem kobiecości.
Ledwo wdaliśmy się w próbę interpretacji, a już widać, jak wielowartościowa jest symbolika oceanu. Nic więc dziwnego, że sen z tym żywiołem ciągle umyka mojemu rozumieniu. Jedynie tymczasowo mogę zaryzykować sformułowanie jego sensu.
Otóż przyśnił mi się może po to, żebym zaczął badać swe drugie, to znaczy nieświadome, ja. Mam je zgłębiać mimo lub raczej dzięki temu, co w tym śnie uchodzi za jego zagrażający i przerażający aspekt. Może właśnie przy tej okazji odkryję, iż rzeczywiście jestem zbyt mocno przywiązany do swej matki. I że potrzebuję wyzwolicielskiego ruchu, przerwania i rozwiania jej dominacji nade mną. Nie tyle przez wszczynanie irracjonalnego buntu, ile przez subtelne domaganie się uznania mojej męskiej niezależności, z której w końcu zbudowałbym swą autentyczną odrębność. W tym zwłaszcza bezcenna byłaby niezależność od kobiet, które potrafią niepostrzeżenie rzucić macierzyński urok. Rzucić urok i wysłać na środek oceanu, gdzie nie pozostaje mi nic innego, tylko przywrzeć do pontonu i wyobrażać sobie, że jestem szczęśliwym rozbitkiem.
Do tej pory eksponowałem mroczną stronę swego snu. Dla zachowania równowagi spróbuję teraz rozwinąć interpretację w aurze optymizmu.
Przede wszystkim chciałbym zwrócić uwagę, że ocean, w którym ciągle tkwię, może symbolizować potencjał, moc twórczą. W mitologii, jak wiadomo, woda istniała przed stworzeniem świata. Demiurg nie miał łatwego zadania. Musiał – jako stwórca – podjąć walkę.
I zmagać się z morską boginią.
Walka ta prowadziła w stronę dwóch rozwiązań. Jedno było brutalne. Bóg skomponował świat, złożył go
z pokawałkowanego ciała bogini. Drugie było pokojowe, polubowne, miało posmak ludzki – Bóg zapłodnił boginię, i to ona urodziła świat.
Ocean ze snu, jeśli go umiejscowić na płaszczyźnie psychologicznej, może symbolizować istnienie potencjału w mojej osobowości. Może podkreślać obecność utajonego tworzywa, surowca, materiału w mojej psychice. Krótko mówiąc, wskazywać na wewnętrzne treści, które niecierpliwie czekają, aż rozpocznie się proces twórczy.
W ramach tego procesu może – a mówiąc roszczeniowo: powinno – dojść do osiągnięcia podwójnego rezultatu.
Z jednej strony – stworzenia prawdziwej i zupełnej jaźni, natomiast z drugiej – przezwyciężenia impasu
i powołania do życia upragnionego tekstu literackiego.
Kontemplując bezkresny ocean, czuję, jak narasta we mnie szacunek, wręcz podziw. Jest to uwielbienie dla marzenia sennego, które pozwala mi obcować z nieświadomością na jeszcze inny, trudno wyrażalny sposób.
W mistyczno-medytacyjnej tradycji istnieje przeświadczenie, że wielość zjawisk, z jakimi spotykamy się w świecie, to nic innego, jak tylko rozmaite formy jednej rzeczy: Boga, Absolutnej Rzeczywistości, Jedności. Jedność ta jest powszechnie symbolizowana przez ocean, natomiast indywidualna osoba czy przedmiot przez kroplę wody, która na nowo łączy się z morzem – wraca tam, skąd pierwotnie pochodzi.
Właśnie w tej chwili powtarza się we mnie tamto wszechobejmujące przeżycie, któremu towarzyszyła utrata dotychczasowej tożsamości i oniryczna krystalizacja nowej: „Pod sobą mam bezmiar wody, sam stając się jej kroplą”. Freudyści skłonni byliby taki obraz ujmować przez pryzmat pragnienia śmierci, ewentualnie w perspektywie regresywności lokować go tam, gdzie istnieje szansa cofnięcia się do najwcześniejszych faz rozwoju, snucia fantazji o psychicznej, a nawet fizycznej jedności z matką. Jungiści sugerowaliby, że jest to przekaz z nieświadomości, który dobitnie mówi o nieuchronnym rozczarowaniu, jakie mnie czeka, jeśli nadal będę swe życie budował wokół jednostkowego ego, zamiast apro-bować Jedność, widząc w niej siłę witalną, Boga czy jakkolwiek to jeszcze nazwiemy. W każdym razie mam usilnie zabiegać o tę wyższą jedność. Z kolei mistycy, którzy swoją mądrość zawdzięczają głównie ćwiczeniom duchowym, mogliby w moim marzeniu sennym dostrzec manifestację doświadczenia transcendentnego. Jawnie – bądź tylko skrycie – uznać, że właśnie podczas śnienia wspiąłem się na poziom rozszerzonej świadomości. Bez żadnego wysiłku woli, całkiem spontanicznie osiągnąłem stan rozumienia, w którym podmiot i przedmiot stają się jednym. I ten stan iluminacji mogliby wspaniałomyślnie nazwać nirwaną.
Zacząłem nieśmiało, a teraz czuję, że coraz odważniej interpretuję swój sen, który w myślach – dla uproszczenia i zwięzłości – nazywam oceanicznym. Sen oceaniczny to może nietrafne, lecz zagadkowe i, co tu ukrywać, piękne imię. Jak widać, nie przestaje on mnie intrygować, co jest sygnałem, że muszę go jak najlepiej zrozumieć, obcując z kolejnymi warstwami jego bogatej symboliki.
Przed chwilą potrąciłem o iluminację, słowo ciągle obce naszej kulturze, jeśli traktować je jako synonim nirwany. Potrąciłem delikatnie jak o napiętą strunę skrzypiec. I teraz słyszę wibrację, która przenika przez zasłony pamięci. Właśnie ze zdumieniem odkrywam nieszczelność narracji, opuszczenie ważnego elementu snu. Na szczęście przypomniało mi się, jak leżąc na pontonie pragnąłem powstrzymać słońce, by nie sięgnęło zenitu. Ale ono stanęło w nim.
Teraz cały horyzont zachmurzył się, ale dziwnie, gdyż wcale nie zniknęło słońce. Niebo pokryły gęste chmury, ale i ono było doskonale widoczne. Było widoczne, ponieważ chmury nie były zwykłymi chmurami. Utworzyły się z promieni, ze światła, ze słońca, które przestało być punktem w zenicie. Zaczął padać deszcz.
W pierwszej chwili odruchowo pomyślałem, że to groźna ulewa z chmur, ale szybko się okazało, iż jestem
w błędzie. Chmury rzucały na ocean nie deszcz, lecz światło. Padało słońce, ale nie po to, żeby zatopić mnie w swych strugach, tylko w blasku, w swej gwałtownej urodzie.
Zastanawiam się, co sprawiło, że opuściłem świetlną ulewę. Jak to się stało, że pominąłem ten element snu. Próbuję, ale nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Teraz moją uwagę przyciąga iluminacja. Słowo to pojawiło się w toku interpretacji i natychmiast odegrało istotną rolę. Dzięki temu, że uświadomiło mi lukę w pierwotnej narracji, mogłem ją uzupełnić o brakujący wątek, wprowadzić świetlny czy też słoneczny deszcz. Krótko mówiąc, akt interpretacji, wyzwalając we mnie pamięć oniryczną, przybrał charakter, jeśli nie twórczy, to z pewnością naprawczy.
Usłużna intuicja podpowiada mi, że równie istotną,
a może nawet ważniejszą rolę odegrał sam sen – jako przekaz nieświadomości. Po prostu nie pozwolił zubożyć się w swej ontologii. Niejako sam z siebie wykrzesał tożsamościową moc, zadbał o swój oryginalny wygląd, swój pierwotny kształt. Bez ognistej ulewy jego wizualna konstrukcja, jego obrazowa architektura już nie byłyby tak fascynujące. Nic więc dziwnego, że nie dopuścił do trwałego zapomnienia o deszczowym fragmencie. Przywrócił sobie integralność, a mnie możliwość doświadczania jego i mojej własnej pełni. W końcu to mój sen, ale też odwrotnie – to sen oceaniczny, który ma mnie. Mnie jako swoją kroplę.
Wobec tego uważniej przyjrzyjmy się niebu, słońcu
i deszczowi.
Niebo – w odróżnieniu od ziemi i morza, które reprezentują nieświadomość – często jest symbolem świadomości. Z kolei słońce uchodzi za naturalny symbol źródła prawdy i nowego życia. Oczywiście prawdy pojmowanej jako światło czy oświecenie. Właśnie światło, a szczególnie słoneczne, jest powszechnym symbolem świadomości. Wreszcie deszcz w tej konstelacji zdaje się reprezentować płodność, wzrost. I wskazywać – być może jedynie na zasadzie pocieszenia – że w moim życiu otwiera się nowa, owocna faza dzięki słonecznej ulewie, zapowiadającej rozkwit świadomości.
Końcówka snu niesie zaskoczenie – gwałtowne skrócenie odległości. Jeszcze przed chwilą znajdowałem się na środku oceanu, a teraz jestem blisko brzegu. Na suchym lądzie widzę parę, która spaceruje, trzymając się za ręce, a przy okazji symbolizuje harmonię między mężczyzną i kobietą. On i ona, stanowiąc przeciwieństwa, mogą właśnie z tej racji reprezentować tęsknotę za autentycznym związkiem.
Widok lądu na bliskim horyzoncie nastraja mnie optymistycznie. Napawa gwałtowną radością, która wynika z oczywistości ocalenia. Nie tylko ta para, również inni ludzie pojawiają się w zasięgu mego wzroku. Ja leżę na pontonie, natomiast oni stąpają po ziemi, oni mają twardy grunt pod nogami. W obrazie zakotwiczenia na suchym lądzie, w stabilności dostrzegam ratunek dla siebie. Oznacza to, że powinienem czym prędzej porzucić bezpłodne marzenia. Przyłączając się do tych, którzy twardo chodzą po ziemi, zyskam praktyczne poczucie rzeczywistości.
A swoją drogą – mówię to w zaufaniu – przyjemnie jest mieć marzenie senne o wielowartościowej symbolice. Najpierw je śnić bez zahamowania, pozwolić mu się wydarzyć w całej rozciągłości. Potem je zapamiętać, uchwycić akcję, zachować intensywność i świeżość obrazów. Oczywiście z myślą o interpretacji, która jest procesem nieprzewidywalnym. Z jednej strony proces ten wyzwala w nas różne emocje i wizje, z drugiej zaś pozwala odkrywać ciągle nowe sensy bądź generować, tworzyć niespodziewane znaczenia. Wreszcie, zacząć owo marzenie senne medytować w sobie jako dar nieświadomości.
Jeszcze miesiąc temu przedstawiałem sobą obraz nędzy i rozpaczy. Tkwiłem w impasie, w matni bezsilności. Narzekałem na brak pomysłu, na wypalenie wewnętrzne, na pustkę i w ogóle bezsens istnienia. Co tu ukrywać, znajdowałem się w otchłani kryzysu, na dnie psychicznego
i moralnego upadku. Moralnego, ponieważ przed oczyma miałem nie tyle białą plamę, co raczej niezwykle atrakcyjny akt samobójczy. Akt jako ostateczne rozwiązanie, rozkoszne przekroczenie dylematu beznadziejnej egzystencji. Ale w tej chwili wiem, że akt samobójczy, realizowany choćby jedynie w fantazji – czy też ujawniany masochistycznie w ramach tej oto autointerpretacji – rani duszę. A raniąc, osłabia naszą kondycję, tak że sytuacja często staje się bez wyjścia.
Nieświadomość wyczuła, że sobie nie poradzę. Sam, bez jej pomocy, nie otworzę umysłu na świat, a zarazem na wymarzoną twórczość, w wyniku której ma powstać tekst o ruchomym i elastycznym tytule: Nieświadomość w tańcu, Taniec nieświadomości, Taniec autora z nieświadomością.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!