fragment książki
Zaklęte światło
Czesława Dziekanowskiego

 

Wiedziała, że za chwilę zniknę jej z oczu. I nawet nie zdąży pożegnać się ze mną. Nie było już czasu na przysięgi, zaklinania. Ale był jeszcze czas na szybki uśmiech i pospieszne łzy. Uśmiech i potem łzy to byłby mój właściwy odjazd. Wychylając się do niej z okna wagonu, pragnąłem, sam nie wiem dlaczego, przyspieszyć nasze rozstanie. I położyć kres dojmującej pustce. Taka właśnie pustka zawsze wkrada się między dwoje zapatrzonych w siebie, jeśli tylko przyłapie ich na tym, że jedno z nich dokądś odjeżdża.

Odjeżdżałem do rodzinnej wsi. Agnieszka miała pozostać w wielkim mieście. Ale ani mojego wyjazdu do dalekiej i małej wsi, ani jej pozostania w wielkim i przez to rozmieniającym człowieka na wiele niepodobnych do siebie małych istot mieście – nie wolno brać dosłownie. Ona zatrzyma coś ze mnie w wielkim mieście, a ja zabiorę ze sobą coś z niej w podróż.

I kiedy to coś nieokreślone, ale rzucające się ostro w oczy, wniosę do starej – i od starości jeszcze mniejszej, bo pochylonej niemal do ziemi – wsi, jej mieszkańcy wpadną w popłoch. Rzucą się do okien swoich chałup, wybiegną do sadów i na gościniec, wcisną się w kłujące ostami żywopłoty, przypadną do szpar między deskami płotów albo jak koty wdrapią się na nie i schowają głowy w leszczynie, i zaczną przyglądać się mojej twarzy, moim swobodnie kołyszącym się ramionom i pewnym, niespiesznym krokom. I patrząc na mnie, będą próbować w myśli odpowiedzi na wiele pytań o miasto, o moje w nim dzieje i o Agnieszkę. Jedni z nich najpierw zapytają się o Agnieszkę, potem o moje dzieje i dopiero na końcu o miasto. Drudzy będą pytać wyłącznie o miasto. Jeszcze inni zażądają odpowiedzi na pytania o moje dzieje. Ale niemało też będzie takich, którzy zadowolą się odpowiedzią tylko na pytanie o Agnieszkę. I gdy już im się wyda, że wszystkie pytania i odpowiedzi dotyczące Agnieszki zostały wyczerpane, powyjmują głowy z leszczyn, odciągną je od okien swoich chałup, wycofają się z sadów, poschodzą z płotów na ziemię i zaczną ją orać, bronować i modlić się do niej. Dopóki jednak na wszystkie te pytania nie znajdą w swoich głowach odpowiedzi, nikt nie ruszy się ze swojej kryjówki.

Idąc gościńcem i widząc odsłonięte części ich sylwetek, udam, że nie wiem o tych wszystkich pytaniach i konieczności znalezienia na nie odpowiedzi, że te niezręcznie zamaskowane fragmenty ich postaci nie należą wcale do kogoś, kto pyta się o mnie i o miasto, o Agnieszkę i moje dzieje w mieście, ale do leszczyny czy żywopłotu, chałupy czy sadu. Wystającą zza płotu głowę zobaczę jako przedłużenie słupka, rękę błądzącą w leszczynie jako gałąź poruszaną wiatrem czy bawiącą się orzechami wiewiórką, a nogi w rozkroku jako dwie grube tyki podpierające gęsto obsypaną owocami jabłoń. Dla mnie o wiele korzystniej będzie zobaczyć zamiast głowy przedłużenie słupka, zamiast ręki kołyszącą się gałąź i zamiast nóg dwie grube tyki. Bo obok słupka, gałęzi i grubych tyk wolno mi będzie przejść w milczeniu, nie uchylając czapki w pokłonie i nie siląc się na przyjazny uśmiech. Gdybym musiał uchylać czapki i wbijać na twarz uśmiech przy każdym pozdrowieniu, moje kroki utraciłyby rytm, a bez rytmu chód traci wdzięk. A niewdzięczny chód to prawie tyle, co chód chromy, chaotyczny i prowokujący do pytań o zdrowie, o wypadek czy jakiś inny kataklizm życiowy. Wtedy w ich głowach zakiełkowałyby te dodatkowe pytania, na które odpowiedź mogłaby się okazać o wiele trudniejsza niż na pytania o miasto, o moje w nim dzieje i o Agnieszkę. Bo gdyby doszły pytania o wypadki w mieście, o miejskie kataklizmy, to jest oczywiste, że moje życie w takim mieście uznaliby za niebezpieczne i pomyśleliby, że z niego uciekłem, by z powrotem zamieszkać wśród nich. I szukając w swoich głowach odpowiedzi, sami straciliby kontrolę nad sobą i pospadali z leszczyn i płotów. Ktoś z nich mógłby wtedy rzucić: – Zły szedł gościńcem i dlatego spadłem z płotu. – A ktoś inny dodałby jeszcze: – Gdyby ten zły nie szedł gościńcem, nie zbiłbym szyby w oknie i nie skaleczył sobie brwi. – I na pewno znaleźliby się tacy, którzy by zmyślali dziesiątki najróżniejszych niebezpieczeństw: – Gdybym wszedł na słupek, to ujrzawszy złego spadłbym i złamał sobie rękę. – Gdybym w porę nie oderwała od niego oczu, na pewno złamałaby się pode mną jabłonka i skręciłabym kark. Co by wtedy dzieci o mnie pomyślały? – Gdybym nie przesłoniła oczu dłonią, kolce żywopłotu wyjęłyby mi je na amen. Całe życie ludzie nazywaliby mnie ślepą.

Dlatego korzystniej dla mnie i bezpieczniej dla nich będzie, jeśli przejdę obok płotów, sadów i okien w milczeniu i jakby w zaślepieniu. Po prostu wezmę mieszkańców mojej rodzinnej wsi za martwe przedmioty, które dziwnym zbiegiem okoliczności noszą na sobie ślad człowieka. Będą to dla mnie ludzie zaklęci. Idąc gościńcem między zaklętymi ludźmi, nie będę wcale zwracał uwagi na ich oczy wwiercające się w moją twarz, w ramiona, chód i w to coś, co przydźwigałem z dalekiego miasta. Ich spojrzenia nic mi złego nie zrobią. Takich spojrzeń ja się nie boję. Nawet gdyby wypadło mi iść gościńcem nocą, również nie bałbym się tych spojrzeń.

I gdybym na przykład w połowie wsi przyspieszył nieco kroku, to bynajmniej nie ze strachu przed tymi spojrzeniami. Jeślibym zaczął biec truchcikiem, oznaczałoby, że się bawię. I to kosztem tych zaklętych ludzi igram sobie z ich ciekawością. Ich ciekawość chciałaby, żebym szedł przez wieś bardzo pomału. Niektórzy z nich nawet chcieliby, żebym od czasu do czasu przystawał na środku gościńca i rozglądał się wokoło; żebym rzucił okiem na ich dom pod blachą, oborę pod dachówką i stodołę pod blachą i potem odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i popatrzył na zabudowania ich sąsiada: na dom pod strzechą, na oborę pod strzechą i na stodołę z prześwitującym nagością kręgosłupem krokwi. A potem jeszcze raz obrócił się do gospodarstwa pod blachą i dachówką, żeby porównać, które jest lepsze. Wtedy już sama różnica między dachówką i blachą a strzechą pchnęłaby mnie na dawne miejsce, czyli obróciła o sto osiemdziesiąt stopni. I gdybym tak się obracał na pięcie, a potem porównywał, to zaklęty właściciel gospodarstwa pod blachą czekałby już tylko na mój uśmiech. I ja uśmiechnąłbym się. A on przyjrzałby się dokładnie mojemu uśmiechowi i poczekałby, aż zobaczy ten sam uśmiech jego sąsiad z naprzeciwka. Zaklęty właściciel gospodarstwa pod blachą nie mógł przecież powiedzieć zaklętemu właścicielowi gospodarstwa pod strzechą, że on jest bogatszy, bo ten by się wściekł i powiedział: – Tyś bogatszy, ale sto razy głupszy. – I od razu cała wieś by wiedziała, że on jest bogatszy, ale mimo to sto razy głupszy od tego biednego sąsiada. I wtedy na nic by się zdały wyjaśnienia w rodzaju: – Nie możesz mówić, że jestem sto razy od ciebie głupszy, bo przecież dom pod blachą, obora pod dachówką i stodoła pod blachą to jest właśnie moja mądrość. Blacha i dachówka świadczą o mojej mądrości. – A tamten nie zawiesiłby na tym wyjaśnieniu kłótni i dodałby: – Bogactwo nigdy nie idzie w parze z mądrością. Dopóki byłeś właścicielem gospodarstwa pod strzechą, byłeś mądry. Gdy tylko zeń zdjąłeś strzechę i położyłeś na jej miejsce blachę i dachówkę, przestałeś być mądry. I dlatego blacha i dachówka nie o twojej mądrości świadczą, ale o twojej głupocie. – Gdyby takie wyjaśnienie nie wystarczyło zaklętemu właścicielowi gospodarstwa pod blachą, jego sąsiad rozwinąłby dalej swoją rzecz i przemówiłby doń w te słowa: – Ale gdybyś nawet teraz zerwał blachę i dachówkę i z powrotem wprowadził na dachy strzechę, to i tak nie przestałbyś być głupi. Bo głupoty nie można w dowolnym czasie przerwać, tak jak nie można w dowolnej chwili zrzec się mądrości. Ty byłeś od początku głupi, tylko nikt o tym nie wiedział, bo twoje dachy przykryte były słomą. Twoja głupota wyszła na światło dzienne dopiero wtedy, kiedy zdecydowałeś się na blachę i dachówkę. Wszyscy we wsi mówią podobnie jak ja: że jesteś po prostu głupi.

Już choćby dlatego, aby uniknąć podobnej kłótni, nie będę zatrzymywał się na środku gościńca. Żadnych postojów, żadnych pogaduszek; byłoby to zgubne. Tak samo jak zgubne byłoby biec przez wieś. Gdybym nagle ze spacerku przeszedł w miękki, kontrolowany truchcik, rozstawieni z dwóch stron gościńca zaklęci ludzie widzieliby mnie bardzo krótko: tylko mignąłbym im przed oczyma. Żeby zdążyć odpowiedzieć sobie na pytania o miasto, moje w nim dzieje i Agnieszkę, musieliby w pośpiechu szukać odpowiedzi. A tymczasem ludzie zaklęci nie są przyzwyczajeni do szybkiego wynajdywania odpowiedzi na tyle istotnych pytań, zwłaszcza na pytanie o miasto. Z moimi dziejami i Agnieszką prędzej by się uporali. Ale miasto wytrąciłoby ich kompletnie z równowagi. W ich głowach powstałoby wielkie zamieszanie. W tych ograniczonych przestrzeniach, przypominających kształtem nadmuchane balony albo wypełnione powietrzem, wcześniej wysuszone na słońcu świńskie pęcherze, nastąpiłaby niesamowita plątanina myśli; biegałyby one w różnych kierunkach, na różnych wysokościach i z niejednakową prędkością, i nawet z różnym przyspieszeniem. I gdyby takie nieuporządkowane myśli zaczęły wzajemnie na siebie wpadać, wywracać się i kaleczyć, a może i zabijać, to w głowach zaklętych ludzi byłby tylko zamęt. A potem myśli wpadłyby w popłoch i na oślep pędziły do oczu, do ust i nawet do uszu. Wtedy łatwo sobie wyobrazić wszystko najgorsze; jeden przez drugiego by się skarżył: – Myśli pocięły mi oczy. Zupełnie oślepłem. I pomyśleć, że tę ślepotę zawdzięczam złemu. – Myśli stłukły moje oczy. I tak już były nadpęknięte i niewiele przez nie widziałem, ale teraz już koniec! – Moje myśli dostały takiego przyspieszenia, że poharatały mi usta. Przez miesiąc nie będę mogła słowa zipnąć. Dopiero mój mąż będzie chodził jak paw! – A mnie myśli rozsadziły bębenki. Tylko wióry z nich pozostały w uszach. Co mi teraz po moim złotym klarnecie. Nie zagram więcej na weselu, w remizie na potańcówce, w swojej izbie. Dopiero moja stara poczuje się w domu! I zacznie mną dyrygować jak orkiestrą.

Idąc spacerkiem przez wieś, uniknę tych wszystkich nieszczęść. Dam jej mieszkańcom na wszystko czas: na przyjrzenie się mojej twarzy, ramionom i krokom. A także temu, co wezmę z Agnieszki, ale co nie będzie ani śladem jej kobiecości, ani tym bardziej miastem. Bo mimo że istnieje ścisła zależność między Agnieszką i miastem, to jednak to, co przydźwigam do rodzinnej wsi, wcale nie będzie powtórzeniem Agnieszki, detalu jej sylwetki, ani powtórzeniem miasta, jego wieżowców i ulic. Idąc powoli, spokojnie środkiem gościńca w słoneczny dzień, dam im dużo czasu nie tylko na wejrzenie w to coś nieokreślonego, ale rzucającego się ostro w oczy, lecz także na powolne, godne i dostojne wycofywanie się z okien, sadów i płotów. Ponieważ ja obejdę się z nimi jak z ludźmi, na których mi zależy i których godność szanuję, to również oni, mam nadzieję, przyjmą podobną postawę względem mnie. I widząc przychylność w ich zaklętych oczach, będę w stanie przejść przez całą wieś jeszcze lżejszym krokiem. Będę mógł sobie pozwolić na pełny wdzięk, bo ich spojrzenia przestaną hamować moje kroki i wymachiwanie rąk. Jeśli wszystko ułoży się tak, jak sobie to przed chwilą pomyślałem, to moje przybycie do rodzinnej wsi powinno przynieść dużo radości. Powinienem być przyjęty jak nasza dęta orkiestra strażacka w niedzielę, gdy idzie przez wieś ze złotymi trąbami do remizy. Ale ci zaklęci ludzie powinni potraktować mnie z jeszcze większym zaufaniem niż naszą dętą orkiestrę. Bo ona oprócz muzyki sprowadza do remizy zawsze chaos i popłoch. Z tego chaosu i popłochu wyłania się potem po kilku mieszkańców z naszej i sąsiedniej wsi i staje naprzeciw siebie; najpierw skaczą sobie wzajemnie do oczu przekleństwami; potem przekleństwa gasną w zgłośnionej muzyce, a doskakują do siebie już tyko zaklęte oczy i zaraz za nimi ruszają do ataku noże, siekiery, strażackie topory i żelazne łomy. I wkrótce jest to najprawdziwsza zabawa w noże, w krew i na końcu w trupy.

Gdy spacerkiem pójdę przez wieś, na pewno do podobnej zabawy nie dojdzie. Zaklęci ludzie, rozrzuceni po obydwu stronach gościńca w swoich kryjówkach, będą mieli dostatecznie dużo czasu, żeby ich myśli nie wpadły w panikę i nie sprowadziły na ich głowy wymienionych nieszczęść, oraz dostatecznie mało czasu, żeby nie dochodziło do kłótni między sąsiadami. Mając akurat czas na przyglądanie się mojemu spacerowi przez wieś, powinni zauważyć, że jestem piękniejszy i dostojniejszy; jeśli tak, to również to coś, co przydźwigam w sobie z wielkiego miasta, od razu w ich oczach wypięknieje i wydostojnieje. W tej sytuacji moje zadanie mocno się uprości i zredukuje; zbędne staną się słowa. Wystarczy samo przejście przez wieś, żeby ich przekonać do tego, co im z takim trudem przydźwigałem z wielkiego miasta.

Teraz będzie chodziło już tylko o to, żeby w ich zaklętych głowach nie zrodziło się żadne podejrzenie. Ich spojrzenia muszą natychmiast przerzucić zachwyt na to coś, co jest nieokreślone, ale ostro rzucające się
w oczy. Na zafascynowaniu zależy mi najbardziej; ale także na tym, żeby zafascynowanie pomyślało za nich. Jeśli ono pomyśli, ich usta powtórzą za myślami i uszy usłyszą; i nawet wsłuchają się w język zafascynowania, i sprawa stanie się śmiesznie prosta, bo taki język jest prosty i przekonywający. Powie ich zaklętym uszom, żeby sobie takie coś zafundowali, bo dobrze to mieć na własność. Zafascynowanie powie im otwarcie: – I ty zdobądź to coś, co przydźwigał do wsi zły. Bo to, co przydźwigał, jest wprawdzie nieokreślone, ale rzuca się ostro w oczy. Przyjrzyj się temu dokładnie i zastanów, czy masz szansę: musisz to zdobyć. Zły też wychodzi
z miasta bez tego, co go wyróżnia, też był tylko zaklętym człowiekiem z zaklętymi oczami jak ty, ale wraca stamtąd inny; z oczu i z ust zeszło mu zaklęcie; z rąk i nóg także. Przypatrz się jego dłoniom: nie mają znamion zaklęcia. A i wewnątrz niego jest coś, co wygląda jak światło, jak anielska jasność; jakby paliły się w nim wszystkie żyrandole naszego kościoła; jakby okradł Boga i aniołów z im tylko przysługującej jasności. Popatrz: idzie sobie dostojnym krokiem środkiem gościńca. Skąpo rozgląda się na boki. Jakby zasłuchany w muzykę własnych kroków. A może wsłuchuje się w wypełniającą go jasność, a ta jest dopiero prawdziwą, anielską muzyką. Spróbuj sobie wyobrazić siebie na jego miejscu. Przełam wstyd i strach i postaw się na jego miejscu. Najpierw zagłusz zimny i wyrachowany rozsądek; odrzuć za płot, w pokrzywy, on ci w tej chwili niepotrzebny; utrudnia tylko inicjatywę. Popatrz: zły jest wystawiony na widok publiczny i wcale się tego nie wstydzi. Uważa, że został w ten sposób wyróżniony; że odbił od tła pejzażu, które ty tworzysz. I w myśli nazywa cię zaklętym człowiekiem. Ty go wydziedzicz z tego wszystkiego, co jest nim, i z tego, co jest tym czymś nieokreślonym, ale rzucającym się ostro w oczy. Utożsam się z nim. Dokonałeś tego; i czujesz się bogaczem. Jesteś pewniejszy siebie, nawet chytrzejszy. W twoim przypadku ta chytrość nazywa się teraz mądrością. Idziesz pewnym i eleganckim krokiem. Przez ten krok można wiele dowiedzieć się o twoim wnętrzu. Przede wszystkim czujesz się bezpieczny; i zabezpieczony przed innymi. W twojej głowie nie powstanie popłoch myśli. Ich zgiełk, który przed chwilą wprowadził twoją głowę w bolesne i nonsensowne wirowanie, ma już teraz dostęp tylko do innych zaklętych ludzi; ale nie do ciebie. W twojej głowie też może pojawić się wirowanie, ale nie będzie bolesne ani nonsensowne. Będzie niecodzienne i piękne; będzie efektem falowania jasności, którą dźwigasz wewnątrz. A falująca wewnątrz jasność to coś więcej niż falujące w polu zboże. Falujące w polu zboże może ci zabrać burza, deszcz może skraść. Ale wewnętrznej jasności burza ci nie wywróci ani deszcz nie zamoczy. Jasność jest zabezpieczona i od burzy, i od deszczu, i nawet od złodziei. Zupełnie nikt nie ma do niej dostępu. Jest ona zalakowana, opieczętowana i strzeże jej najlepszy w świecie sejf.

Już za chwilę pociąg miał szarpnąć i wywieźć nas za miasto do celów rozrzuconych po różnych zakątkach kraju, a ludzie ciągle doń się wsypywali. Pasażerowie potrącali Agnieszkę paczką, teczką czy sprzętem wędkarskim, ale ona jakby tego nie zauważała. Stała na peronie w gąszczu przepychających się twarzy i wpatrywała się we mnie. Nikomu nie zwracała uwagi ani nie żądała, żeby ją przepraszać za potrącenia czy za obce buty zatrzymujące się ciężarem nogi na jej letnich sandałkach. Widocznie pogodziła się ze zgiełkiem, przepychaniem i deptaniem dworcowym. I nie zamierzała protestować, byłoby to bezsensowne. Zresztą każdy taki protest czy zwrócenie uwagi zapędzonemu pasażerowi kosztowałoby ją odwrócenie ode mnie oczu, na co nie mogła sobie w żadnym wypadku pozwolić. Agnieszka otrzymała od zazdrości polecenie, żeby się we mnie wpatrzyć, ale tak, by zewnętrzny świat nie zachodził na mój widok, nie przesłaniał mojej twarzy. Zazdrość wymagała od niej, by przede wszystkim wpatrzyła się w moją twarz.

W miarę jak zbliżał się moment rozstania, zazdrość stawała się coraz żarłoczniejsza. Jej polecenia przestawały być tylko poleceniami; traciły subtelność łagodnej namowy, a zyskiwały brutalność rozkazu. A od rozkazu nie ma odwołania. Może go odwołać tylko inny rozkaz. Ale ten inny jeszcze nie uformował się w jej zazdrości i musiała słuchać tego pierwszego, silniejszego, który mówił: – Wpatrz się w niego, bo to ostatnia szansa. Za chwilę miasto zarzuci twoje oczy innymi widokami. Jeśli nie nasycisz wzroku jego twarzą, a zwłaszcza niebieskimi oczami, nawiasem wokół prowokujących do pocałunku ust, lekko cofniętą brodą i długimi jak
u kobiety rzęsami, trudno ci będzie wrócić o własnych siłach do domu. Zasłabniesz i ktoś życzliwy zawezwie karetkę pogotowia; ta zawiezie cię do szpitala; sama wiesz najlepiej, co oznacza szpital; więc jeśli chcesz uniknąć szpitala, najedz się widoku tej twarzy do syta. – I podobny rozkaz był we mnie. Ale nie pochodził od zazdrości, tylko od rozstawionych po obydwu stronach gościńca zaklętych ludzi. To oni wydali mi rozkaz mniej więcej następującej treści: – Wpatrz się w Agnieszkę, bo ciekawi jesteśmy jej dziejów w wielkim mieście. Od waszego ślubu nie widzieliśmy jej więcej; nie pokazała się tu. A my chcemy wiedzieć, jak wygląda; jak głęboko wdarły się w nią korzenie wielkiego miasta; czy miasto wprowadziło zmiany w jej zewnętrznym wyglądzie; i czy ona nadaje się do miejskiego życia; czy pasuje do ciebie; a jeśli nie pasuje, to co w niej nie pasuje; czy to, co w niej nie pasuje, da się zmienić, czy nie. Ciekawi nas, czy w ogóle można zmienić to coś, co w człowieku ze wsi nie pasuje do miasta, do ludzi żyjących w olbrzymich sześcianach i do ulic, i placów, które leżą odłogiem, nieobsiane pszenicą albo żytem. Przyglądając się twoim oczom, chcemy widzieć w nich nie tylko twoje dzieje w mieście, ale również Agnieszkę na tle miasta, jej niedopasowanie – albo już dopasowanie – do niego. Potem powiemy ci, do czego to nam potrzebne. Ale dopiero później. Mówić o tym w tej chwili to zwykła strata czasu.

Teraz rozumiem, dlaczego Agnieszka była trochę niezadowolona z mojego wpatrywania się w nią. Powiedziała: – Twoje spojrzenie wykracza poza mnie, a moje zatrzymuje się wyłącznie na tobie. Życzyłabym sobie, byś ograniczył swoje spojrzenie tylko do mnie. – Wtedy musiałem jej wyjaśnić rozkaz tych zaklętych ludzi i powiedziałem: – Oni chcą, żebym nie tylko ciebie przywiózł do wsi, ale także miasto. Chcą cię zobaczyć na jego tle i mnie na twoim tle i tle miasta. Chcą wiedzieć, czy człowiek ze wsi przystaje do miasta; czy jest taki jak inni, czy też różni się czymś; a jeśli się różni, to muszą wiedzieć, czy dobrą, czy też złą stroną; czy ulice, wieżowce, lśniące samochody i to wszystko, co w takim mieście może się pomieścić, ośmieszają go, wystawiają na publiczne pośmiewisko, czy też nie. Bo gdyby ośmieszały, znaczyłoby, że człowiek ze wsi wyróżnia się
w mieście złą stroną; na pewno złą, jeśli tkwiąca w nim wieś ośmiesza go i ludzie na ulicy wytykają go palcem. – Mówiąc do stojącej na peronie Agnieszki, zauważyłem, jak coś niedobrego zaczęło dziać się w jej twarzy. Ciągle nie odrywała ode mnie wzroku i nie przerywała mi, ale to, co działo się w jej twarzy, było tak niedobre, że zamilkłem. Nie mogłem pozwolić, żeby ta żółć wylewała się na jej policzki, usta i nawet brodę, która drgnęła parę razy, a potem przeszła w rytmiczne nerwowe drżenie. Zapamiętałem każdy jej gest, który poprzedzał słowa albo następował po słowach, lub raczej zbitkach słów. Mówię: zbitkach słów, bo rzeczywiście wyrzucała je z siebie co jakiś czas nagle i gwałtownie. To nagłe i gwałtowne wyrzucanie słów skojarzyło mi się z wymiotowaniem. Zrobiło mi się jej żal. Bo najwyraźniej wymiotowała przeze mnie i przez słowa, które w nieudolny sposób miały wyrazić życzenie zaklętych ludzi z mojej rodzinnej wsi. Inaczej mówiąc, Agnieszka wymiotowała nadmierną i zatrutą ciekawością mieszkańców mojej wsi.

Czując się winny, sięgnąłem do kieszeni po czekoladkę. Chciałem nią poczęstować Agnieszkę; ona bardzo lubi czekoladki. Ale ławica ciągle wskakujących do pociągu pasażerów tak przygniotła mnie do okna, że nie sposób było wykonać najmniejszego ruchu ręką. Stałem więc w korytarzu wagonu i wpatrywałem się w zatrute zbitki słów, którymi wymiotowała co pewien czas Agnieszka: – Nie rób tego, pamiętaj. Nie zawoź im mnie na tle miasta ani siebie na tle mnie i miasta. To byłaby niemal zbrodnia; byłoby wielkie pijaństwo. Już ja to widzę; widzę cię, jak idziesz wolnym krokiem przez wieś i niesiesz w oczach mnie i nasze wielkie miasto. Pomyśl: ile jest wieżowców w naszym mieście; ile mostów i ulic; ile samochodów. Jeśli oni wszyscy, to znaczy ci ludzie zaklęci, jak ich ładnie nazywasz, wpatrzą się w ciebie, a zwłaszcza w oczy, to nagle ujrzą nowy świat; i upiją się nim: wieżowcami umykającymi w niebo, mostami zawieszonymi nad przepaścią skłębionej rzeki; i oślepną od labiryntu ulic wypełnionych zawrotną prędkością dziwacznych samochodów i samochodzików, od prędkości autobusów i tramwajów. I tacy pijani albo oślepli zaczną błądzić po zagonach wpadających na siebie i depczących sobie wzajemnie po piętach ludzi. I wezmą tych ruchliwych i niczym nie różniących się między sobą ludzi za falujące żyto albo kołyszącą się pszenicę. Dla pijanego czy ślepego to naprawdę żadna różnica. Sam przyznasz, że jedno źdźbło żyta czy pszenicy jest jota w jotę podobne do drugiego. Mogą ci wtedy nawymyślać, a nawet oskarżyć miasto, że ich rozpija i sprowadza na nich ślepotę. Taki zaklęty człowiek wyjdzie na czworakach ze swojej kryjówki i powie: – Ech, ty zły, nie wmawiaj w nas, żeś jest nasz zbawiciel. Ty, architekt, powiedz, coś za miasto nam przydźwigał. Nie wmawiaj w nas, żeśmy pijani albo ślepi i nie widzimy, co pod trawą piszczy. Pokazałeś nam wieżowce, mosty, samochody i samochodziki, labirynt ulic wypełniony pędem samochodów i samochodzików, autobusów i tramwajów, ale ukryłeś przed nami człowieka. Nie myśl, że się nie znamy na ludziach. Tych z miasta też rozpoznamy i zrozumiemy; człowiek stamtąd też nadaje się do zrozumienia. Ale tyś go przed nami ukrył. Nie wmawiaj, że falujące tłumy na ulicach to ludzie, a przewalające się przez place ruchliwe ławice to ludzkie istoty, które można zaprosić do remizy na zabawę i na jednego głębszego. Tyś człowieka przed nami ukrył, a pokazałeś zagon ludzkich źdźbeł, co faluje od prędkości samochodów. My się znamy na zbożu; ono nas wychowało i oswoiło. I od razu poznaliśmy się na tym ludzkim zbożu, które nam pokazałeś. My gwiżdżemy na taki zagon; taki zagon, który ujrzeliśmy na tle wieżowców i prędkości zmyślnych samochodów i samochodzików, możemy skosić nieostrzoną od lat kosą. Byle frajer, nie gospodarz, wyjdzie z kosą i nim słońce ogłosi przerwę na obiad, już położy to ludzkie zboże na równe pokosy. I nawet sam zwiąże w snopy i ułoży w babki. A potem na plecach i w płachcie zniesie do stodoły. Gdy przyjdzie zima i na wieś zstąpią śniegi, chwyci za cepy i wymłóci snopy ludzkich źdźbeł. Ale z takich kłosów niewiele ziarna; i niewiele słomy. Pocięta słoma to jak sieczka, obrok albo plewy; takie coś nadaje się tylko do jednego; sam wiesz najlepiej, do czego: żeby wziąć w worek i zanieść do obory, stajni czy chlewa. I tam rzucić pod krowy, cielęta, konie czy świnie. A na wiosnę, gdy śniegi poschodzą z pól, taki ludzki gnój, właśnie ludzki, bo powstały ze słomy ludzkiej, wywiezie się pod las albo za łąkę, rozrzuci po polach, zaorze, zabronuje i tak odświeżoną rolę obsieje owsem albo jęczmieniem. I jeśli latem wyrośnie piękny owies i jęczmień, frajer powie: – Na ludzkim gnoju lepiej zboże rośnie niż na bydlęcym.– A gdy owies czy jęczmień nieśmiało wyjdzie z ziemi i aż do żniw pozostanie karłowaty, frajer powie: – Na tych z miasta, na ludzkich źdźbłach nawet jęczmień nie chce rosnąć. To smród zabił ich chęć do życia. Taki człowiek z miasta to chodzący obornik, chlupoczące gnojowisko; w dodatku zatrute czymś, czego ani owies, ani jęczmień nie są w stanie zwalczyć. – I wtedy jakiś inny frajer doda: – Ci z miasta musieli całe życie oddychać zanieczyszczonym powietrzem, to nie dziw się. Zamiast strumieni czystej wody przepływały przez nich miejskie ścieki; pili wodę z fenolem i chlorem, bo jakiś miejski szczur nie dopilnował filtrów. Pomyśl: jak na takim gnoju, złożonym z sadzy i swądu, może rosnąć zboże; jak może rosnąć jęczmień czy owies na gnoju złożonym z sadzy, swądu i złych, zbutwiałych zwyczajów, obyczajów i przyzwyczajeń. Na takim bezbożnym gnoju zboże nie urośnie. My modlimy się do ziemi, łąk, sadów, do czystej wody i o czystą wodę, o deszcz i o pogodę. Gdzie się obrócimy, wszędzie napotykamy wzrokiem coś, do czego możemy i musimy się modlić. Bo wszystko jest nam potrzebne; a jeśli potrzebne, to sami musimy dotrzeć do Boga ziemi, zanieść mu swoją modlitwę i pokorę, stanąć przed nim w głębokim ukłonie, żeby go sobie zjednać. Ale w mieście jest akurat odwrotnie; tam ludzie zrzekli się modlitwy. Wybudowali wieżowce, mosty, stworzyli szalone prędkości pojazdów i rozkazali im modlić się do Boga. To wieżowce modlą się do nieba; mosty do skłębionej przepaści pod sobą; prędkości pojazdów do ziemi, żeby nie wyrzuciła właściciela pojazdu precz, na złamanie karku. Ci z miasta nie mają czasu, żeby się modlić do Boga; wolą modlić się do siebie.

Agnieszka popatrzyła na mnie w taki sposób, jakby chciała się upewnić, czy już jestem przekonany, że nie warto dźwigać na wieś miasta. Próbowałem milczeć, ale wiedziałem, że to jeszcze bardziej niedorzeczne niż bez przerwy coś mówić, choćby nie wiem jak to było głupie. Agnieszka jest przecież kobietą i potrafi przekazać swoje myśli tak sugestywnie i przekonywająco, że wydają się prawdziwe, mimo iż nie są prawdą.

Wiedziałem, że Agnieszka nie ma racji. Jak każda kobieta nie ma o tyle racji, o ile wyolbrzymia swoje wizje i niebezpieczeństwo. I jeszcze o tyle, o ile pragnie, żebym ograniczył spojrzenie tylko do jej sylwetki i nie wykraczał poza jej oczy, usta, pocałunki, przysięgi i zaklinania. Stawiając tak sprawę, Agnieszka narażała się w moich oczach na bardzo poważny zarzut dotyczący jednej z cech jej charakteru: skłonności do uzurpacji. To właśnie ona uważa, że mojej rodzinnej wsi wystarczy tylko jej osoba i że ona wypełni sobą bezdenne morze ciekawości zaklętych ludzi; uważa, że nie powinienem poza nią niczego więcej z miasta wywozić na wieś. I to jest jej uzurpacja, jej miejska pycha; to, co najbardziej świadczy, że ona już pasuje do miasta. Ciągle nic jej nie powiedziałem, ale już przejrzałem jej intencję. Agnieszce chodziło o to, żebym tylko ją zadźwigał do wsi i pokazał zaklętym ludziom. I żeby oni padli na kolana przede mną, czyli przed nią, i złożyli jej hołd; i modlili się do jej piękności, godności i dostojności; i żeby stało się zadość jej pysze. Byłby to wymowny dowód, że ona wzięła na nich odwet za niechęć do niej jako mojej żony.

Agnieszka ciągle nie zna mojej rodzinnej wsi; zapomina, że tam nikt nie klęka przed drugim człowiekiem i nie prosi o przebaczenie; tam są inne prawa; inne zwyczaje, obyczaje i przyzwyczajenia; i inny Bóg. Ale ja rozumiem Agnieszkę. Ona żąda zadośćuczynienia za krzywdy. Kpiny wsi skierowane w nią to była jej krzywda; ucieczka ze wsi też była jej krzywdą; i były jeszcze inne krzywdy. Agnieszka chciała je wszystkie wyrównać za jednym moim przejściem przez wieś tylko z nią w moich oczach.

Zaklęci ludzie chcą widzieć ją na tle miasta, a tymczasem ona chłoszcze ich ciekawość właśnie tym, że im odbiera miasto; ona ich torturuje sobą bez miasta, niemożnością porównania jej z innymi kobietami na tle wieżowców. Powtarzam: rozumiem ją; jej gniew i chytrość są usprawiedliwione. Ale widzę jeszcze inną możliwość wychłostania tych ciekawskich. Jednym przejściem przez wieś niczego się nie załatwi. Jeśli zajdzie potrzeba, przejdą sto, a nawet tysiąc razy, aż zauważę, że wszyscy zaklęci ludzie podstawili się na moje miejsce i żyją moim życiem; i że innym już nie chcieliby żyć; i nie mogliby. Zaklęci ludzie muszą najpierw dostrzec różnicę między mną dzisiejszym i mną sprzed kilkunastu lat. Po twarzy, oczach, wymachiwaniu ramion, po chodzie muszą od razu ujrzeć tę różnicę; jasność, nieokreślona, ale rzucająca się w oczy, powinna im powiedzieć na głos, kim teraz jestem, i przemówić do ich wyobraźni słowami prostymi i zrozumiałymi, ale jednocześnie pięknymi. Powinna tak mniej więcej powiedzieć: – Wraca do wsi zły. Po pięciu zaledwie latach, ale wygląda, jakby wracał po piętnastu. Tyle w nim jasności i takie wieżowce ma w oczach, jakby po mieście od urodzenia chodził i już z kołyski patrzał na te wznoszące się ku niebu domy: piękne, odziane w radosne aluminium i przezroczyste szkło, że nie można od nich oczu oderwać. Aż trudno uwierzyć w ich rzeczywistość. A jeszcze trudniej uwierzyć w to, że ten zły je zaprojektował i tak porozstawiał między ulicami, że każdy z nich jest potrzebny akurat na tym miejscu, na którym go postawił. Ten zły wyszedł z naszej wsi jakby nigdy nic. I dziś wraca do niej już nie jako zaklęty człowiek, który powtarza sobą wszystkich po kolei mieszkańców wsi, ale jako architekt.

Popatrzcie, jak on stąpa: wysoko unosi nogi, jakby się bał, że zaczepi o jakiś korzeń czy potknie się na kamieniu i wywróci, a z nim wywróci się miasto. Gdy tak stąpa ostrożnie i jakby opieszale, to w niesionym przez niego mieście każdy szczegół uwypukla się, uwyraźnia i nawet zgłośnia. I robi się to wszystko takie niebywałe. Popatrzcie: dopiero to światło wewnętrzne i ciepło, które użycza jasności jego oczom i twarzy, zrobiło ze złego prawdziwego człowieka. Jakże dostojnie idzie gościńcem ten dopiero teraz w pełni człowiek; jego oczy mają niepowtarzalny blask; człowiek chciałby się w nim ogrzać. Jego ramiona w wymachiwaniu mówią o jakichś marzeniach, o potężnych myślach i zagarniających wszystko uczuciach. Jego kroki są ciche, subtelne, a jednak słyszy się je tak, jakby na gościniec wypadło stado dzikich koni. Posłuchajcie: zły stał się w pełni człowiekiem. Podziwiajmy go. Gdy podziwia się takiego, nie ma obawy, że ktoś posądzi nas o pomieszanie zmysłów. Nikt nie dopatrzy się w naszych zachwytach euforii; nie powie, że zagarnęła nas zbiorowa psychoza, bo nasze uwielbienie jest bezinteresowne, a naśladownictwo twórcze. Uświadomcie sobie jednak wcześniej, że taki w pełni człowiek nie rodzi się na wsi; wychodzi z niej i jedzie albo idzie pieszo do miasta; tam zostaje tak długo, aż napełni się światłem. I kiedy jasność wypełni go od wewnątrz szczelnie, że nie będzie żadnej luki, znaczy, że narodził się w pełni człowiek. W przypadku złego niewiele czasu było potrzeba, żeby narodził się człowiek. Niektórzy z nas całe życie przeżyją i nie narodzi się w nich w pełni człowiek; przeżyją życie, nie będąc ani przez chwilę człowiekiem. Miasto, zwłaszcza takie duże, z jakiego przybył zły, ma to do siebie, że wyjmuje z zaklętego człowieka zaklęte oczy i daje swoje: miejskie, niespokojne i wrażliwe jak rtęć. Takie rtęciowe oczy dalej widzą. Zły ma rtęciowe oczy i dlatego mógł zbudować bezwstydnie duże wieżowce. Każdy z nas chciałby mieć takie rtęciowe oczy, jakie ma zły. Dzięki nim zły przestał być nawet złym. Zły w dużym mieście nie jest zły; jest dobry. W takim mieście wszystko wygląda akurat odwrotnie niż w naszej wsi. Tam się liczą oczy. Jeśli masz, bracie, rtęciowe oczy, to masz wszystko. Bo rtęciowe oczy to talent. Zły miał talent do wieżowców i oni go przyjęli, uznali za swojego. Zły miał talent do miasta i on im miasto zbudował, upiększył. On im stworzył nowy świat: pełen błyskotek, neonowego światła i szalonej prędkości na ulicach. Wszyscy go chwalą i lubią za talent. I cenią ten talent, który podsunął im pod oczy tyle pięknych kształtów i form. Oni modlą się do jego talentu, bo wiedzą, że talent to coś na wieki własnego. Z talentu do miasta nikt złego nie wydziedziczy. Nikt mu go nie zajmie. Zły zbuduje jeden wieżowiec, i gdy go zajmą, przystąpi do budowy nowego. A jeśli i ten zajmą, on się też nie zmartwi, bo zacznie budować następny. Ludzie potrzebują w mieście takich wieżowców. Jest ich coraz więcej i oni wszyscy przepadają za wieżowcami budowanymi przez złego. I on je będzie budował do końca życia. Bo do końca życia wystarczy mu talentu. I będzie zabierał pod wieżowce nową ziemię. I ziemi będzie coraz mniej. On może kazać zająć także naszą ziemię. Powie: – Na tej ziemi chcę zbudować kilka wieżowców i potrzebna mi jest ziemia tej wsi. – I wskaże na naszą wieś. Jeśli wskaże na nią w naszej obecności, to jeszcze pół biedy. Pójdziemy do niego z prośbą, żeby odłożył budowę wieżowców albo przeniósł się z nimi do sąsiedniej wsi. Ale jeśli wskaże na nią, nie ruszając się w ogóle z wielkiego miasta, sprawa może okazać się tragiczna. Przyjdą nieznani ludzie i powiedzą: – Chcemy zbudować miasto na waszej ziemi. Zabierajcie stąd swoją wieś: rozbierzcie ją na części i wynieście za las. Tu powstanie miasto wieżowców. Daleko mieliście do miasta, narzekaliście; za parę lat będziecie mieli blisko. – I co wtedy? Do nieznajomych z łapówką trudniej podejść; oni powiedzą, że łapówka ich nie obchodzi, że się na niej nie znają albo nią gardzą. Bo nasze łzy na nic się przydadzą. Dziś łzy dla takich nieznajomych z miasta są za tanie. I nasze wyjaśnienia czy petycje, że nie chcemy miasta, że nigdy nie narzekaliśmy na zbyt dużą odległość do naszego miasteczka, też na nic się zdadzą. Oni powiedzą: – My wiemy, że miasto jest wam potrzebne. Ludzie od was uciekają do miasta, tam mieszkają w lichych mieszkaniach, więc żeby nie uciekali i wsi nie wywozili do miasta, przywieźliśmy wam miasto. Już więcej nikt z waszej wsi nie będzie się skarżył, że nie chce mieszkać na wsi, bo tam nie ma wieżowców, centralnego ogrzewania, ulic i świateł ulicznych. Wszystko wam przywieziemy; nawet miejskie zwyczaje, obyczaje i przyzwyczajenia; nawet miejskiego Boga; nawet modę maxi i mini; małą i wielką stabilizację. Tylko tymczasem zabierzcie ze sobą wieś i wynoście się żwawo za las albo na trzecią wieś. – I nie będzie z nimi żadnej dyskusji. Oni powiedzą: – Nie przyjechaliśmy tu, żeby dyskutować i pytać o wasze zdanie. Przyjechaliśmy, żeby rozkazywać. Wy jesteście od tego, żeby nasze rozkazy wykonywać. – Tak ci nieznajomi powiedzą i przeciw ich słowom nie pomoże żadna łapówka; chyba że byłaby tak wielka jak wieżowce, które oni chcieliby nam podrzucić jak nieślubne dzieci. Ale jeśli przyjdzie z nimi zły i wskaże na nasze pola i wieś, to my go przecie znamy. To nasz człowiek; nasz najlepszy syn. Z naszej wsi wyszedł, myśmy go tu doglądali; każdy z nas trzymał nad nim straż, żeby rósł, dojrzewał i żeby mógł potem pójść do dużego miasta; i żeby miał dużo sił dobrze naszą wieś reprezentować. Ile razy broniliśmy go przed jego własną matką, gdy chciała mu niesprawiedliwie wlepić lanie; ile razy odjęliśmy go od skaczącego mu do oczu jakiegoś opryszka z sąsiedniej wsi. On jest nasz syn; przez nas wychowany. Myśmy mu zawsze dobrze życzyli. Kiedy był w liceum w naszym miasteczku, zagadywaliśmy go na ulicy albo przed kościołem i pytali o zdrowie, o wyniki w szkole, o profesorów i kolegów. Potem pojechał na studia do dużego miasta i przyjeżdżał na wakacje stamtąd, tośmy szli do chałupy jego starych i wypytywali o zdrowie, o wyniki w studiach, o profesorów i nowych kolegów. On pamięta naszą troskę. To swój człowiek. I dopóki on jest swój człowiek, nie ma obawy, że nam tu wybudują jakieś miasto. Dopóki on przechodzi przez wieś, możemy mieć głowy spokojne. On nas zabezpieczy przed wtargnięciem miasta. Nie ma najmniejszej obawy.

Pasażerów ciągle przybywało. Najpierw widziałem, jak pędzili w górę po podziemnych schodach, czyli widziałem tylko ich głowy i ramiona, a potem z mrocznych schodów wypadali na peron. Na peronie stała Agnieszka; ale nie widziała tych przepychających się twarzy. Jadła czekoladkę, którą udało mi się, mimo tłoku, wyjąć z kieszeni i podać jej. Agnieszka jest łasa na czekoladki, a szczególnie na te w śliskich, gładkich
i perłowych opakowaniach z folii. Czekoladka, którą jej podałem, miała właśnie takie opakowanie. To była jej ulubiona czekoladka. Do takiej przywiązywała wielką wagę. A ponieważ jadła ją i widać było, że jej smakuje, siłą rzeczy część swojej uwagi poświęcała temu słodkiemu smakowi, który rozpływał się jej po języku i przyklejał do podniebienia. Ja tylko czekałem na ten moment; to znaczy, na rozbicie jej uwagi między smak czekoladki i mnie. Kiedy przyglądała się czekoladce, a można również powiedzieć, że wsłuchiwała się w jej smak, mogłem swoje spojrzenie ulokować na pasażerach wyrastających na peronie jak grzyby po deszczu, na wieżowcach w oddali, na szalonej prędkości pociągów przejeżdżających obok i na podobnie opętańczym pędzie samochodów przemykających plątaniną ulic nieco poniżej mojego wzroku, czyli w dole miasta, które tylko na krótkie chwile traciłem z pola widzenia. Agnieszka, wcinając czekoladkę, a więc poświęcając jej dużą porcję uwagi, nie dostrzegła moich rozszerzonych i od tego rozszerzenia aż wychodzących z orbit oczu, którymi wpatrywałem się w miasto i w nią. Rozszerzone oczy to był mój plan. Nawet więcej niż plan. Jakby już wykonanie planu. Ten plan nie zgadzał się z planem Agnieszki, ale ostatecznie to ja jechałem do rodzinnej wsi. Ode mnie oczekiwali zaklęci tam ludzie miasta, Agnieszki na jego tle i mnie na tle miasta i Agnieszki. Ja im miałem to wszystko przywieźć. I oto nadarzyła się okazja, żeby tuż przed podróżą nabrać w siebie miejskich ulic, wieżowców, brawurowych prędkości najdziwniejszych pojazdów i na tle tego wszystkiego Agnieszki. Plan Agnieszki był niesprawiedliwy dla miasta i dla ciekawości tych, którzy czekali na mnie w rodzinnej wsi, bo był egoistyczny. Przewidywał i uwzględniał tylko jej własną osobę, w oderwaniu od miasta. Ale jeśli w oderwaniu od miasta, to także w oderwaniu ode mnie, bo ja te wieżowce wybudowałem. W wielkim mieście ja jestem architektem i każdy, kto spojrzy na wieżowiec, to jakby jednocześnie spoglądał na mnie. Za tymi wieżowcami, czy raczej w nich, stoi moja osoba – mój talent architekta. Kiedy zaklęty człowiek spojrzy na wieżowiec, musi powiedzieć: – Widzę wieżowiec. Jest piękny. Głowa wieżowca dotyka nieba. Muska je. Patrząc na wieżowiec, widzę złego. Teraz odsunę się trochę, żeby ujrzeć Agnieszkę. Istotnie, jest. Na pierwszym planie, a w tle wieżowiec i zły. Agnieszka zajada czekoladkę. W palcach lewej ręki trzyma perłową kuleczkę z folii. Bawi się nią. A teraz przerzuca z ręki do ręki. Jej paznokcie są pomalowane perłowym lakierem, czyli takim jak kolor opakowania czekoladki. Czekoladka musi być niesamowicie słodka, bo Agnieszka jest zasłuchana w jej smak. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś w ten sposób jadł słodycze. Łakomczuch z tej Agnieszki. Popatrzcie, jak ją miasto odmieniło. Uciekła z naszej wsi w nędznych ciuchach i boso. Przyjrzyjcie jej się teraz: jest całkiem inna. W niczym niepodobna do tamtej nauczycielki. Na nogach ma letnie, lakierowane sandały. A na sobie niemal przezroczystą letnią sukienkę. Nawet włosy inaczej czesze. Nie w kok, ale luźno. Wiatr nimi rzuca wokół jej głowy. Popatrzcie: jej włosy wyszły z niewoli koku na wolność i powiewają, łopocą jak flaga. Teraz wiatr się uspokoił. Flaga jej włosów też się uspokoiła. Agnieszka oblizuje sobie językiem czekoladkowe usta. Wygląda, jakby sobie całą twarz wymazała czekoladką. Nie mogła się tak szczelnie opalić; tego roku słońce nie wprowadzało opalenizny nawet na twarze tych, którzy całe lato próżnowali i mizdrzyli się do niego. Ona musiała wymazać sobie twarz w czekoladzie albo pójść na kwarcowe naświetlania. W mieście mają takie głupie pomysły. Ale pomysł z jej twarzą nie jest głupi. On pasuje do flagi włosów. Agnieszka stoi pośrodku tłumu. Popatrzcie, co się dzieje z jej biodrami. Ci bezwstydnie krążący wokół Agnieszki ludzie położyli na jej biodrach dłonie; i potrząsają nią, jakby była osiką albo brzozą. A flaga jej włosów furkocze w tę i z powrotem. Popatrzcie: jej prawie przezroczysta sukienka pękła pod naporem dłoni. Agnieszka staje na oczach tłumu naga; a ten się cieszy; bije brawa. Potrząsający flagą Agnieszki ludzie owinęli tłum wokół nagiego drzewca, jakby wokół swojego palca. Oni owinęli tłum wokół seksu. Tłum się podnieca jej stromymi piersiami i biodrami; szerokie są jej biodra, wytrzymają wiele dłoni. Pomyślcie, ile urodzeń by wytrzymały. Po urodzeniu jeszcze by się rozszerzyły; ile dzieci mogłoby wyjść spomiędzy takich bioder. Ale one wolą dotyk obcych dłoni niż dotyk nowo narodzonych dzieci. Bo w wielkim mieście nie lubi się dzieci. Tam gardzi się urodzinami. Nie ma mody na dzieci. W mieście jest moda na co innego: na wieżowce, własny kolorowy samochód, wycieczkę zagraniczną, na morski rejs wokół świata. Nowymi urodzinami tam wszyscy się brzydzą. Mówią: – Nie miejmy dzieci; po co nam one. Nasi rodzice mieli i teraz zostali sami na swoich nędznych morgach. Dzieci podrosły i wyfrunęły w świat: do miasta. Starzy całe życie się mordowali, żeby sobie uzbierać trochę rodzinnego ciepła na niedołężne lata, i co mają z tego. Co z tych wyrzeczeń, niedojadania, niedosypiania, niedoubierania, niedoleczenia, co z głuchoty i ślepoty. Nawet wspomnienia im dzieci zabrały. Terali jak konie: zaprzęgali się do pługa, wozu załadowanego gnojem; ryli pazurami ziemię jak krety, wydzierali jej chleb. Ty nie chcesz upodobnić się do starych; wolisz żyć jak prawdziwy człowiek: patrzeć na wieżowce bez zawrotów głowy, odbyć rejs dookoła świata bez skurczów żołądka i wymiotów. Rodzenie dzieci zostaw innym; najlepiej zaklętym ludziom w twojej rodzinnej wsi; oni lubią rodzić, bo potem mają czym się chwalić. W mieście nie ma czasu ani miejsca na rodzenie dzieci. Pomyśl, co się stanie z naszym pięknym mieszkaniem na dwudziestym piętrze, jeśli dodamy doń dziecko; co z naszym dwuosobowym fioletowym samochodem; co z naszymi spacerami, naszą kawiarnią, kinem, teatrem i restauracją; i co z naszymi gośćmi. Jeśli spadnie na nas dziecko, to jakbyśmy zachorowali na tyfus plamisty albo żółtaczkę. Nasi przyjaciele zaczną omijać nasz dom i nasze towarzystwo. I dziecko zamiast miłości i uwielbienia otrzyma na drogę swojego życia nasze przekleństwo. Przyjaciele, słysząc jego płacz czy widząc nas przykutych do wózka, zawrócą od progu, od klatki schodowej i uciekną w popłochu. Bo nasze dziecko, jego torsje i pożółkła od płaczu buzia to będzie dla nich tyfus, żółtaczka i potem śmierć. Staniesz w drzwiach i w ukłonach będziesz ich witał, ale oni w oczy ci powiedzą: – Ty i twoja żona macie dziecko. My nie mamy. Niestety, nie możemy wam złożyć wizyty z powodu tego malucha. Dbamy o zdrowie. Zresztą, kto chce być dzisiaj zarażony dzieckiem; kto chce umierać na żółtaczkę. Mamy inne zmartwienia. Śmierć na żółtaczkę pozostawiamy wam. Tylko błagamy, nie przenoście jej pod żadnym pozorem na nasze zdrowe, bezdzietne małżeństwo. Nigdy byśmy wam tego nie wybaczyli. – W mieście jeden drugiego ostrzega przed dzieckiem; nawet migotliwy lakier samochodu na wystawie sklepowej ostrzega; i neony na ulicy ostrzegają; i plakaty; film, radio i teatr; gwałtowna prędkość dziwacznych pojazdów tarasujących ulicę. Całe miasto jest w zmowie przeciw tej bezbronnej, czekającej na swoje światło istocie. I jeśli teraz, wbrew tej zmowie, mała istota ujrzy światło dzienne, gdy płacz swój wpisze w modlące się do nieba wieżowce, to i tak przyszły trop jej wychodzenia z niemowlęctwa, a nawet wężykowata dróżka wchodzenia w dojrzałość zarzucone będą cierniami ostrzegawczych szeptów miasta. I zanim taka istota dobije się własnej świadomości i rozpozna w sobie klątwę dziecka nadprogramowego, sprowadzającego żółtaczkę i śmierć, już jej stopy i ręce nosić będą ślady krwi. Ale krew nie powstrzyma jej od pokonywania następnych zasieków; zuchwały intruz przedrze się przez zasieki kołyski czy wózka i przystąpi do pokonywania przeszkody żłobka; a gdy ją weźmie, bez chwili odpoczynku rzuci się na zasieki przedszkola; potem włączy się w bieg przez płotki szkoły podstawowej, średniej, studiów i stopni naukowych. Biegnąc, będzie potrącać płotki i wywracać je, sam też się niejednokrotnie wywróci; będzie płakać, przeklinać, modlić się do swoich bogów, których naprędce wymyśli i którymi się otoczy; będzie oglądać się za siebie albo ani razu nie obejrzy się; będzie wzywać pomocy rozpaczliwym głosem albo nie wezwie ani razu lub tylko jeden raz. I nim wezwana jeden jedyny raz pomoc doń podbiegnie, żeby pozwolić mu nabrać równowagi na dalszy bieg, on już potknie się tak niebezpiecznie, że złamie bieg i runie w przepaść, podstępną i wiecznie czyhającą na ludzką nieuwagę, ślepotę, chromość i ludzkie zmęczenie.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz