Wola a przyczyny urojone

fragment książki
Wola i opętanie (wyd. II) Tomasza Olchanowskiego

 

Za każdym razem, kiedy sięgam do książek de Mello, robi na mnie silne wrażenie metafora psa, któremu wszczepiono do mózgu odbiornik elektryczny i wysłano na drugą stronę świata, do Chin. Z miejsca jego poprzedniego pobytu nadawane są sygnały w postaci komend („wstań”, „siad”, „leżeć”), na które – ku zdziwieniu takim zachowaniem osób niewtajemniczonych – on reaguje (de Mello, 1997, s. 40–41). Wielu z nas reaguje w ten sposób na głosy z przeszłości i na poczynione niegdyś doświadczenia, które nadal nad nami panują. Zatem nie jesteśmy nawet podmiotami naszych zachowań. Tym, co nas krępuje, zatrzymuje w rozwoju, są nie tylko złe doświadczenia z przeszłości (urazy psychiczne i fizyczne), lecz również – zdaniem de Mello – dobre doświadczenia. Te ostatnie z powodu możliwości wywołania w nas chronicznej tęsknoty. W przypadku złych doświadczeń najzdrowszy jest sposób znany z nauczania między innymi Nagardżuny, którego wpływ widać i u de Mello. Chodzi o traktowanie złych doświadczeń jako najlepszych nauczycieli, ponieważ wszystko, co nas spotyka, przy odpowiednim podejściu, służy naszemu rozwojowi i nabieraniu mądrości. Innymi łańcuchami, które nas dotkliwie ograniczają, są niepokój i lęk przed przyszłością oraz ambicja. Oba te łańcuchy, ponieważ wiążą się z tym, co będzie, dotyczą naszych oczekiwań. Hinduski jezuita namawia nas do swoistej rozmowy z lękiem, tak jakby była to osoba. Czyli namawia do wykorzystania metody aktywnej wyobraźni, kojarzonej obecnie z nazwiskiem Junga, choć sam Jung zapożyczył ją od św. Ignacego Loyoli, który z kolei zetknął się z nią prawdopodobnie na terenie Persji. W sumie nie ma innego wyjścia, niż stawić czoło lękom i niepokojom.

Niektórzy z nas mogą nie zgadzać się z tą opinią, ponieważ w przypadku wielu zaburzeń psychicznych lęki i chroniczny niepokój całkowicie zakłócają funkcjonowanie chorego. Ale jakaż jest różnica pomiędzy tym człowiekiem, który własne ograniczenia i uwarunkowania wykorzystuje do rozwoju, zamieniając regresywne procesy cykliczne i reaktywne w twórcze i przeobrażające procesy spiralne, a tym, który całe życie spędza na zażywaniu środków łagodzących ból, rozpacz, lęk i niepokój, obojętnie, czy będą to substancje farmakologiczne i narkotyki czy też ułuda pseudoterapeutycznych komunałów. Była już mowa o demonicznym charakterze ambicji, która jest bardzo wybuchową mieszanką chciwości z zazdrością. Często nie pozwala ona doceniać i cieszyć się tym, co aktualnie w życiu robimy, jedynie warunkuje osiąganie sukcesów.

De Mello o osobach zdominowanych przez oczekiwania wobec przyszłości mówi, że one nawet nie żyją. Jest też daleki od całkowitego potępienia ambicji, ponieważ – jego zdaniem – „Posiadanie ambicji może być wspaniałe, ale być przez ambicję zniewolonym, to rzecz straszna!” (ibidem, s. 53).

Kolejnym niewolącym nas łańcuchem jest przywiązanie do rzeczy doczesnych. Pragniemy posiadać najprzeróżniejsze przedmioty, osoby, zajęcia, miejsca, reputację, uznanie, szacunek, sławę, używki etc. Na dodatek zazwyczaj nie chcemy się z tym wszystkim rozstawać. Wpadając w uzależnienia i tracąc wolność, jednocześnie często szkodliwie działamy na innych. Są to kwestie, co do których zadziwiająco zgadzają się z sobą święci indyjscy i chrześcijańscy, mistrzowie buddyjscy i islamscy sufi, charyzmatyczni rabini chasydzcy i słynni szamani z kultur określanych mianem pierwotnych, nie mówiąc już o wielu mędrcach antycznych (szczególnie stoikach i neoplatonikach).

Jednak łańcuchem najtrudniejszym do zerwania jest przywiązanie do „ja”, czyli tyrania ego, iluzja, że mamy jakieś znaczenie. Jak pisze de Mello: „Poza oczami Boga, nie mamy aż tak wielkiego znaczenia” (ibidem, s. 55). Paradoksalnie, zaakceptowanie śmierci i własnej nieważności sprawia, że stajemy się jednostką wolną i pełną życia. Nic tak nie może nas przeobrazić, jak doświadczenie nieskończoności i wyzwolenia. Dlaczego więc tak lgniemy do iluzji własnego znaczenia? A lgnąc zaczynamy oplatać się wszystkimi wcześniejszymi łańcuchami: przedmiotami materialnymi, tytułami i rangami społecznymi, wspomnieniami, oczekiwaniami. Tymczasem już jesteśmy tym, czym mamy być.

Społeczeństwo jednak już od dzieciństwa faszeruje nas określonymi, fikcyjnymi przekonaniami. Na różne sposoby warunkuje się nas ideologicznie i przeznacza do tzw. wyższych celów. Jedną z takich idei jest „(…) przekonanie, że twoje szczęście zależy od innych ludzi lub że twoje szczęście może być przez innych powodowane czy określane” (ibidem, s. 116). Pokrewnym złudzeniem jest iluzja, że możemy kogoś uszczęśliwić, stworzyć organizacje dla lepszego świata, przezwyciężyć zło. Przemocą? Miłością? Wpędzaniem w lęk, poczuciem winy i wyrzutami sumienia? Czyż nie jest tak, że lekarstwo, które pragniemy zaaplikować innym ludziom, samo jest zatrute egoizmem i przemocą? Czyż nie pragniemy, by inni zachowywali się zgodnie z naszymi wyobrażeniami? „Zdejmij zasłonę z oczu. Jedynie osobiste uświadomienie może komuś coś przynieść” (ibidem, s. 138).

Wyobrażanie sobie innej osoby, innego autorytetu jako swego ideału zawsze prowadzi do rozczarowań. Jeżeli chcemy kogoś takiego spotkać (osoby zmarłe na ogół idealizuje się) poszukujemy sobowtóra Buddy, Chrystusa, Platona, Bodhidharmy, bądź innej znaczącej dla danej kultury jednostki, która posiada status co najmniej herosa. W pewnym momencie zaczynamy interesować się działalnością i życiem sławnej, niemal czczonej osoby twórczej, aktualnie żyjącej (mistrz duchowy, kapłan, psychoterapeuta, filozof, artysta). A kiedy dochodzi do spotkania, nieraz odkrywamy, ku wielkiemu rozczarowaniu, że są to ludzie tacy sami jak inni, a bywa, że gorsi, pełni wad i najróżniejszych skłonności. „Szukałem wielkich ludzi, a znajdowałem zawsze tylko małpy ich ideału” (Nietzsche, 1910, s. 11).

Całe życie możemy zmarnotrawić, nie będąc nigdy sobą – tym przysparzającym sobie cierpień cudem, w który wcieliło się życie – poszukując drogowskazu, którym jest się samemu dla siebie. Mądrość i głupota kultury, w której przyszedłem na świat, doświadczenia moich przodków, moje dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały, dzieła artystyczne (ludzkie doświadczenia utrwalone za pomocą pisma, dźwięku, koloru,obrazu, gliny)
i cuda natury, które mnie zauroczyły, przyjaźnie, miłości, wrogowie – to wszystko moje drogowskazy i najlepsi nauczyciele. Zauważmy, że poszukiwanie ludzkiego ideału gdzieś na zewnątrz wiąże się z próbą zawieszenia się na kimś i zepchnięcia odpowiedzialności za swój los na innego. Ten inny ma nas wyzwolić od obżarstwa, opilstwa, tchórzostwa, niepokoju, lęku i wszelkich niedogodności egzystencji, które w większości sprowadzamy sami na siebie poprzez nasze pragnienia i oczekiwania. Istnieje jednak pewien bardzo perfidny łańcuch, który szczególnie odurza wielu psychiatrów i innych przedstawicieli nauk medycznych, a jeszcze bardziej psychologów, pedagogów, socjologów, biologów czy filozofów – jest nim przywiązanie do idei jednej przyczyny.

W Polsce na te zabójcze dla nauk o człowieku (i nie tylko) uwarunkowanie zwrócił uwagę Kazimierz Jankowski (Jankowski, 1976, s. 95). Do dzisiaj toczą się spory dotyczące przyczyn genetycznych i środowiskowych warunkujących powstanie chorób psychicznych, np. psychoz. A przecież jedna przyczyna wcale nie wyklucza innych. Możemy dziedziczyć określone uwarunkowanie, ale do rozwoju stanu chorobowego często niezbędny jest jakiś określony czynnik środowiskowy (uraz psychiczny lub (i) fizyczny, długotrwała sytuacja kryzysowa etc.).
I tak jak nikt dzisiaj nie wątpi, że w ostrej fazie schizofrenii neuroleptyki są skuteczne, tak można mieć wątpliwości, czy w przypadkach mniej ostrych leki nadal zachowują skuteczność, ponieważ odcinają jednostkę od emocjonalnego doświadczania siebie i świata, czyniąc ją wobec tych doświadczeń bezbronną. Wydaje mi się, że zdemaskowanie obłędnej idei jednej przyczyny w dużej mierze zawdzięczamy wglądom Fryderyka Nietzschego. „Faktem zasadniczym „doświadczenia wewnętrznego” jest, że przyczyna zostaje wyimaginowana po tym, kiedy nastąpi skutek…” (Nietzsche, 2006, s. 183). To, że przyczyna wkracza w świadomość później niż skutek, znaczy, że wynaleziona przyczyna na ogół nie odpowiada przyczynie rzeczywistej. Pozytywnym skutkiem tego stanu rzeczy jest powstawanie coraz to nowszych koncepcji psychologicznych, negatywnym zaś – że niektórzy z twórców tych koncepcji pragną mieć monopol na tak zwaną prawdziwą przyczynę. Kiedy stwierdzam, że czuję się źle, jest to pewien fakt. Potem jednak zaczynam kombinować i stwierdzam, że to i to sprawia, iż czuję się źle. Pojawia się interpretacja, która ulega zniekształceniu wskutek mojej pamięci i przyzwyczajeń. Moje doświadczenia i reguły kulturowe dotyczące podejść do faktów skutecznie separują podmiot interpretujący od realnego doświadczenia.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz