Wieczność i samotność dzieciństwa. Sen czteroletniego chłopca
Jadwiga Wais

Fragment książki Spotkania z Jungiem
red. Krzysztof Maurin, Zenon Waldemar Dudek

Jung rozpoczyna opowieść o swoim życiu od najwcześniejszego wspomnienia z dzieciństwa:

„… leżę w wózku w cieniu drzewa. Jest piękny, ciepły, letni dzień, błękitne niebo. Złote światło słońca igra w zielonym listowiu. Daszek wózka jest podniesiony. Właśnie się obudziłem i wśród tego wspaniałego piękna czuję nieopisaną błogość. Widzę, jak słońce rozbłyskuje przez liście i kwiaty drzew. Wszystko jest przecudowne, kolorowe, pyszne (Jung, 1993, s. 19)”.

Pyszna zieleń tego cudownego dnia pozostanie na zawsze zasłoną oddzielającą to, co jasne i udzielające się wszystkim ludziom, od tego, co pogrążone w ciemności i przeznaczone tylko dla niego, dla Junga. Obraz zielonej zasłony powróci w jego pierwszym zapamiętanym śnie. Takiej bezwarunkowej, rajskiej błogości, jak w tym pierwszym wspomnieniu, Jung nie doświadczył chyba już nigdy. Może dopiero
u schyłku życia, gdy osiągnął spokój i – jak pisze – nauczył się wprost przyjmować i rozumieć treści obrazów płynących z nieświadomości. Ale teraz nie była to już błogość pierwotna, która ongiś ogarnęła dziecię leżące w wózku pod drzewem. W tle nie igrało już złote światło słońca w zielonym listowiu, lecz rozpościerało się doświadczenie całego życia.

Teraz wiedział, że nie ma nic bezwarunkowego, że błogość ma swoją ciemną stronę i pojawia się w towarzystwie przerażenia i bezsilności. Ostateczne spełnienie i ukojenie jest względne, a względność dotyka wszystkiego, co chcielibyśmy pozostawić nietknięte i wiecznie jasne.

Pod koniec życia była to już inna błogość – nie ta dawna, dziecinna. Była to błogość starego uczonego i starego człowieka, który posiadł wiedzę. Wie on, że świat, w który jesteśmy wtrąceni, rodząc się, jest grą sprzeczności: z jednej strony brutalny i okrutny, a z drugiej pełen boskiego piękna. W tym czasie często towarzyszył Jungowi jego ulubiony archetyp starego Chińczyka, który dość się napatrzył życia. Dotarł do najgłębszej z możliwych prawd o względności wszystkich rzeczy i teraz życzy sobie już tylko jednego; aby omijać jego drzwi i pozostawić go w spokoju.

Błogość, szczęście i zachwyt dziecka leżącego w wózku zniknęły jak sen, gdy niecałe trzy lata później mały Jung stał się bohaterem dziwnego zdarzenia. Pewnego razu szedł przez łąkę koło zagrody kościelnego, wokół nie było nikogo. Nagle ujrzał na łące prostokątną, obmurowaną dziurę w ziemi (grób?). Nigdy przedtem jej tu nie widział. Zaskoczony, podszedł bliżej i spojrzał w dół. Zobaczył kamienne schody. Choć się bał, postanowił nimi zejść. Na dole była brama zasłonięta kotarą, niezwykle piękną i bogatą, utkaną ręcznie z ciężkiego zielonego brokatu. Chłopiec stał przed nią, zachwycony jej wspaniałością. Ale po chwili, wiedziony ciekawością, odsłonił ją i nagle znalazł się
w kamiennej sali, zalanej mroczną poświatą. Na środku posadzki leżał czerwony chodnik prowadzący do podwyższenia. Stał tam bogato złocony królewski tron z czerwoną poduszką. Coś na nim stało. Coś ogromnego. Chłopiec przeraził się, że to coś może w każdej chwili zejść z tronu i podpełznąć do niego jak ogromny robak. Ze strachu nie mógł się poruszyć. Nagle usłyszał nad głową głos matki, która krzyczała: „Tak, tak, przypatrz mu się dobrze. To ludożerca!”. Wtedy przeraził się jeszcze bardziej i nagle znalazł się w innym miejscu.

Opowieść ta przypomina baśń, ale brakuje jej najważniejszego – szczęśliwego zakończenia, które po wielu niebezpiecznych przygodach przynosi bohaterowi baśni ukojenie i ucztę weselną. Jest to streszczenie snu, jaki przyśnił się Jungowi jako czteroletniemu dziecku. Ten pierwszy sen został zapisany po osiemdziesięciu latach we Wspomnieniach… (Jung, 1993, s. 25). Jung dobrze go zapamiętał i uznał za kluczowy. Zapamiętał też, jak w dzieciństwie tłumaczył sobie ten sen. Bardzo dokładnie zapamiętał wygląd potwora, którego tak się przeraził: był to twór ze skóry i żywej tkanki, wysoki na cztery, pięć metrów, sięgający do sufitu, z głową stożkowatą, bezwłosą, z jednym okiem na czubku, wpatrzonym nieruchomo w górę, w światło. Dziecko nie wiedziało, że to przerażające „coś” stojące na tronie to intronizowany fallus (phalos – ‘świecący, błyszczący’). Spodziewało się ujrzeć na tronie króla, „Pana Jezusa albo Pana Boga”. Ujrzało straszliwego ludożercę, podziemnego rywala samego Boga. Nie wiedziało, czym lub kim jest „to” ze snu i przeżyło wstrząs, który zniszczył dziecięce, pierwotne zaufanie do świata. Świat okazał się inny niż mówiono, była w nim jakaś podziemna tajemnica, o której nikt nie wspominał, ani rodzice, ani żaden z ośmiorga wujów pastorów, ani nauczyciele czy rówieśnicy. Mały Jung został sam ze swoją tajemnicą, której przysiągł sobie nie zdradzić nikomu. Nigdy już w jego życiu nie powtórzyła się chwila nieopisanej błogości w obliczu pysznego piękna świata, gdy złote światło słońca igra w zielonym listowiu. Do znajomego, bezpiecznego świata przyplątała się jakaś jego ciemna, przerażająca, podziemna replika, która na zawsze zburzyła pierwotny ład.

Odtąd dziecko Jung już nigdy nie zaznało ufności w „Pana Jezusa”. Przecież to on powinien zasiadać na wspaniałym tronie, a nie jakieś potężne, robakokształtne stworzenie. Okazało się, że „ani Pan Jezus, ani Pan Bóg” nie są wszechmocnym ani jedynym władcą świata. Jest jeszcze jakiś inny świat i inny ktoś, o których się nie mówi.

Aż do konfirmacji mały Jung przykładał się całym sercem, by wymusić na sobie pozytywny stosunek do Jezusa, ale bez skutku. Nawet później, po latach, gdy ktoś ze zbytnią emfazą lub patosem mówił o Jezusie, dorosły Jung wracał myślą do tego snu, do obrazu ukrytej podziemnej postaci Boga, do skrajnego doświadczenia utraty bezpieczeństwa i zaufania. Ponadto Jezus budził w nim grozę, ponieważ przedstawiano go dzieciom jako ukrzyżowane i krwawiące zwłoki. Na to również nikt z dorosłych nie reagował, jakby przerażający wizerunek zamęczonego, martwego ciała był czymś zwyczajnym. Nawiasem mówiąc, na tę znamienną traumę, jaką przeżywają dzieci wobec kaźni krzyża, zwraca się uwagę także dzisiaj. Uta Ranke-Heinemann, pierwsza na świecie kobieta, która otrzymała katedrę teologii katolickiej, w sporze, jaki toczył się kilka lat temu w Bawarii, ostro zaprotestowała przeciwko zawieszaniu krzyża w szkołach: „(…) powiedziałam w radiu, że lepiej byłoby zawieszać w klasach Marię z dzieciątkiem niż to narzędzie tortur, kojarzące się nie tylko z męką Jezusa, ale również czarownic palonych na stosach. Pokazywanie trupa sześcioletnim dzieciom ma być czymś dobrym! Przecież to burzy cały gmach uczuć dziecka. To wywołuje lęki, a z czasem zobojętnienie” (Ranke-Heinemann, 1998).

Pierwszy zapamiętany sen nurtował Junga przez całe życie. Analizując go przez wiele lat, udało mu się nie utracić podmiotowej relacji i z własnym dzieciństwem i ze swoimi dziecięcymi snami. Sen ten nie zmienił się po latach w rzecz,
w przedmiot badań. Pozostał żywym doświadczeniem, a nawet dominującym aspektem jego osobistego mitu. Zdumiewający jest fakt, że Jung przez całe życie zachował kontakt
z tym niespełna czteroletnim dzieckiem, które osiemdziesiąt lat temu śniło i zbudziło się przerażone. Dokonał świadomie zabiegu, który nie pozwolił zniszczyć autonomicznej wartości dzieciństwa i dziecięcego snu. Mamy tu do czynienia z symbiozą podejścia naukowego-analitycznego z empatią i duchowością. Prawda i empatia, obiektywizm i czułość, analiza i uczucie – Jungowi udało się wznieść ponad te sprzeczności, których w nauce się nie dostrzega. Zresztą był on mistrzem łączenia i godzenia sprzeczności. Nie musiał za wszelką cenę okopywać się po jednej, „jedynie słusznej” stronie sprzeczności. Dzięki takiemu podejściu krańcowe wartości danej sprzeczności stają się względne, przejrzyste
i bardziej dostępne dla świadomości. Świadomość jest tu bardziej swobodna, bowiem nie musi zamykać się w twierdzy jednego poglądu.

Bóg, którego trzeba się bać – Bóg, którego trzeba kochać, światło – ciemność, prawda – fałsz, dobro – zło, miłość – nienawiść, samotność – wspólnota, początek – koniec, strach – ukojenie, dziecko – starzec, świadomość – nieświadomość to jedne z nieskończonego szeregu sprzeczności. Mogą one nawiązać komunikację, współpracę, a nawet dostąpić zjednoczenia. Jung nie wyklucza możliwości zjednoczenia przeciwieństw: wszystko jest możliwe. Na poziomie egzystencjalnym przekłada się to na doniosłą wartość jego dzieła: Jung nie odbiera nam nadziei na spełnienie wiecznego marzenia o dotarciu do najgłębszego sekretu duszy.

Zdolność, umiejętność czy talent wrodzony Junga do odkrywania paradoksów, łączenia odległych biegunów, szukania trzeciego elementu, łączącego sprzeczności, odnosi się również do jego paradygmatu poznawczego. Zabiegi teoretyczne i metodologiczne nierozerwalnie łączą się z całościową, egzystencjalną, ideową i duchową formacją Junga jako człowieka. Był to człowiek, który potrafił schylić karku, by podnieść odrzucony kamień, jak i wznieść się ponad burzę
w dolinach. We wspomnieniach z dzieciństwa Jung czteroletni i osiemdziesięcioletni potrafią mówić jednym głosem. Nasz pierwszy zapamiętany sen na ogół traktujemy z przymrużeniem oka, z wyższością wobec „infantylizmu” trzylatka, „sen-mara-bóg-wiara”, itp. Natomiast Jung nie waha się traktować swego pierwszego snu z taką samą powagą, z jaką traktuje się dzieła i teorie uznanych autorytetów:

„We śnie zstąpiłem do jamy i znalazłem tam inną istotę zasiadającą na złotym tronie, nieludzką i podziemną, spoglądającą do góry, żywiącą się ludzkim mięsem. Dopiero gdy minęło okrągłe pięćdziesiąt lat, uderzył mnie pewien fragment w komentarzu do obrzędów religijnych, gdzie była mowa o antropofagii jako podstawowym motywie symboliki Ostatniej Wieczerzy. Wtedy zrozumiałem, jak daleka od infantylizmu, jak dojrzała, a nawet jak nad wyraz dorosła jest owa myśl, która ongiś zaczynała świtać w mej świadomości w obu opisanych przeżyciach… Kto wtedy mówił do mnie? Kto wypowiedział te słowa o tak zawiłych sprawach? Kto zestawił to, co na górze, i to, co na dole, kładąc tym samym podwaliny wszystkiego, co wypełniło całą drugą połowę mego życia najbardziej gwałtownymi burzami?… Przez ten jeden dziecięcy sen zostałem wtajemniczony w mysterium ziemi. Odbyło się wówczas, by tak rzec, pogrzebanie mnie w ziemi, i minęły lata, nim znów się stamtąd wydostałem. Dzisiaj już wiem, że stało się to po to, by zanieść
w mroki jak najwięcej światła. Był to rodzaj inicjacji w królestwo mroków. Stamtąd właśnie moje życie duchowe wzięło swe nieświadome początki” (Jung, 1993, s. 28–29).

To prawda, że psychologia głębi odkryła dzieciństwo, ale z drugiej strony odebrała mu podmiotowość. Odebrała dzieciństwo dzieciom, bo jest oczywistym, że przecież dziecko nie jest poważnym partnerem i nie zna się na psychologii. My, dorośli, wiemy lepiej, co się dziecku śni, co przeżywa, czego pragnie, co mu jest potrzebne, czego się boi itp. Psychoanaliza uczyniła z dzieciństwa przedmiot analiz. Zostało ono pochwycone w mnóstwo teoretycznych pojęć, abstrakcji i interpretacji, że już praktycznie nic z niego nie pozostało. Jung nie chciał wtłaczać dzieciństwa w ciasny pancerz teorii. Pokazał, że można zachować żywy i swobodny dostęp do przeżyć z dzieciństwa, a zarazem badać je i szukać w nim znaczących pierwocin naszego życia duchowego, psychicznego, społecznego itp. Ponadto, niestety, psychoanaliza obarczyła dzieciństwo winą. Winą za dręczące nas w dorosłym życiu nerwice, depresje, poczucie winy, zbrodnicze popędy, kompleksy, natręctwa, psychozy i bóg wie jakie katusze. W całej tej psychoanalitycznej inwazji na dziecko nie poznajemy już własnego dzieciństwa. Ugruntowany światowy autorytet psychoanalityków „wie lepiej”, a my zaczynamy lekceważyć własne przeżycia, wizje, marzenia i sny dzieciństwa. Ongiś były one darem nieuwarunkowanego zachwytu, przeżyciem wieczności, nieskończoności i piękna. Pod wpływem psychoanalityków zaczęliśmy bać się własnego dzieciństwa, bo a nuż okaże się, że gnieździ się w nim jakiś posępny, straszny demon, którego wyparliśmy, a który jest naszym prawdziwym „ja”, i w dodatku ma zamiar gnębić nas i obwiniać przez całe życie.

Jung w swoich wspomnieniach z dzieciństwa łączył postawę badawczą z szacunkiem dla przedmiotu – podmiotu badań. Symbioza i współdziałanie tych dwóch postaw daje nam nowe i zaskakujące widoki poznawcze. Można przeprowadzić głęboką analizę i interpretację dziecięcej psychiki, nie niszcząc zarazem jej specyficznej, delikatnej tkanki duchowej. Dziecko, jakim był, we wspomnieniach Junga pozostało istotą ludzką w pełni suwerenną, duchową i unikalną. Czy są dorośli pośród nas, którzy mają tak żywy kontakt
z dzieckiem wewnętrznym, własnym dzieciństwem i dzieciństwem innych? Czy są psychoanalitycy, którzy potrafią dostrzec w dziecku istotę integralną, a zarazem tajemniczą, która przynosi nam posłanie z „innego świata”? Wolimy raczej rutynę i bez ceremonii włamujemy się w integralny
i tajemniczy świat dzieciństwa, wyciągając po kolei co się da, dla własnej chwały odkrywcy. Jung powstrzymuje się przed definiowaniem, katalogowaniem tajemnic dzieciństwa, wycofuje się i z ukrycia patrzy na to niespełna czteroletnie dziecko z szacunkiem i wzruszeniem. Z uznaniem i wdzięcznością bowiem to ono otworzyło podziemny świat obrazów
i wizji, które stały się zaczynem przyszłego rozwoju i dzieła.

W pewnym sensie człowiek jest jednością przeciwieństw między dzieciństwem a dorosłością. Lecz Jung nie daje się uwieść tej sprzeczności, nie apologetyzuje ani dzieciństwa, ani dorosłości. Człowiek jest całością, w której żyje i kilkuletnie dziecko, i starzec stojący nad grobem – oboje należą w równy sposób do naszej duszy. Ten 83-letni sławny uczony spoglądał przez całe życie w twarz dziecka, które było jego wiernym towarzyszem w długiej podróży. Psychoanalitycy mają skłonność do traktowania dzieciństwa jako poligonu, na którym ćwiczą swoje koncepcje człowieka. Przedmiot badań – „dziecko” – jest łatwym przedmiotem, podobnie jak przedstawiciel „egzotycznej” kultury nie opiera się, nie zaprzecza, nie trzeba go prosić o autoryzację wyników badań. Jest ugniatane jak glina przez wielu bogów stwórców: boga-rodzica, boga-popędy, boga-wychowawcę, boga-id, boga-superego, boga-oralnego, analnego, genitalnego itp. I wreszcie bóg-psychoanalityk wydaje wyrok. Jung rozumie, że to, co daje nam dzieciństwo, możemy przetwarzać przez całe życie, ale nigdy uda nam się schwytać wolnego ptaka, jakim jest tajemnica dzieciństwa. Ten powietrzny duch dzieciństwa, jak niewidzialny Ariel, tworzy coś rzeczywistego, niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju, unikalną legendę naszego życia.

Czytając wspomnienia Junga z dzieciństwa, doświadczamy ulgi i wdzięczności. Dzieciństwo w jego ujęciu jest różnorodne i pełne życia. Przerażające i błogie, pełne tajemnic i zabawy, kontaktujące się ze śmiercią i wyzwalające twórczą inspirację. Jest po prostu dzieciństwem całego człowieka, a nie tylko fragmentem biografii sławnego uczonego. Dzieciństwo nie jest tu jedynie okresem przeklętym, choć wniosło w życie Junga skrajne doświadczenie samotności
i lęku. Szwajcarski uczony zawdzięcza mu niewyczerpaną inspirację twórczą, źródło, z którego pił przez całe życie. Dzieciństwo żyło w nim i dojrzewało wraz z jego dziełem,
a jednocześnie miało moc pochłaniania go z powrotem:

„Trzydzieści lat później stanąłem znowu na tym stoku; byłem już żonaty, miałem dzieci, dom, pozycję w świecie… gdy nagle stałem się znowu dzieckiem… Świat mego dzieciństwa, w którym się właśnie zatopiłem, był wieczny; zostałem z niego wyrwany i wpadłem w coraz dalej płynący, coraz bardziej odległy czas. Ten moment zawsze będę pamiętał, bo wtedy to, niczym w świetle błyskawicy, odsłoniła się przede mną wieczność znacząca okres mego dzieciństwa” (Jung, 1993, s. 34–35).

Ten pierwszy i – zdaniem Junga – kluczowy sen, w okresie, gdy mu się przyśnił, nie miał charakteru inicjacji. Charakteru inicjacji nabrał po wielu latach. Nie przygotowywał małego Junga do wejścia w życie, do przyjęcia tradycyjnych wartości i ról społecznych. Wręcz przeciwnie, spadł na niego bez przygotowania, nagle, jak demon, i włożył mu na barki przedwczesny ciężar i zobowiązanie, których dziecko nie było w stanie ani udźwignąć, ani pojąć. Znaczenie tego zobowiązania Jung uświadomił sobie po wielu latach i uznał za inicjację w rzeczywistość ciemnego, podziemnego, nikomu nieznanego świata. Było to niejako powołanie proroka, który samotnie ma głosić prawdę nową i absurdalną: co prawda, istnieje świat obrazów, do którego wchodzimy każdej nocy w marzeniach sennych – jest to ogólnie znana oczywistość, różnie w różnych kulturach traktowana. Ale to nie wszystko. Świat obrazów tonie w ciemności, w tajemnicy, która za nim spoczywa. I właśnie to, co spoczywa za obrazami widzianymi i tworzonymi przez wyobraźnię na jawie i we śnie, stało się powołaniem Junga. I po raz pierwszy to „coś” zaczepiło go, gdy był małym dzieckiem w pierwszym znamiennym śnie.

Mały Jung zetknął się zatem z obrazami rzeczywistego podziemnego świata, do którego zstępuje samotnie mimo przerażenia i mimo że nic z tego nie rozumie. Odkrycie, że za tymi obrazami jest jeszcze coś tajemniczego, co „je rodzi”, co jest ich źródłem i macierzą, co jest jakąś odrębną „osobą” w nas samych, przyjdzie oczywiście dużo później. Lecz proces odkrywania i doświadczania zaczął się właśnie teraz, wraz z uczestnictwem w „pierwotnym” marzeniu sennym. Droga podziemna we śnie zaczyna się „za grobem”, który – na zdrowy rozum – powinien być końcem. Ale jest to początek. Tu zaczyna się obcy i rzeczywisty świat, budzący grozę, a jednocześnie żądający uczestnictwa i odpowiedzi.

Znamy to poczucie grozy i całkowitego niezrozumienia, gdy stajemy wobec obrazów, które wyłaniają się ze świata nieświadomości we śnie lub na jawie. Odrzucamy go, bo wydaje nam się jakimś irracjonalnym światem zesłanym przez duchy lub przez umarłych. Staramy się jak najprędzej otrząsnąć z tych bezsensownych obrazów, niegodnych rozsądnego człowieka. „Miałem głupi sen” – mówimy. Dla małego Junga nie było takiej możliwości. Nie otrząsnął się. Świat podziemnych obrazów stał się dla niego wyzwaniem, które nadało kształt całemu życiu.

Dlaczego tak się stało? Dlaczego niektóre dzieci śnią sny zapowiadające zmiany ducha nie tylko indywidualnego, lecz także ducha epoki, i drążą je potem przez całe życie? Nie wiemy. Prawdopodobnie wszyscy śnimy w dzieciństwie swoje kluczowe sny, które ukazują najgłębszy sekret duszy. Może nigdy nie uda nam się świadomie uchwycić obrazów i sensów tego pierwotnego snu i jego związku z całym naszym życiem. Ten pierwotny, kluczowy sen uczestniczy w naszym życiu na różnych płaszczyznach jako coś nieuchwytnego
i ciemnego, ale realnie przeżywanego ciałem i duszą. Znamy to poczucie tajemnicy, nie wiemy skąd się bierze. Lubimy słuchać dziwnych opowieści, snów, opisów starych rytuałów i misteriów. Choć są tak obce i niezrozumiałe, pociągają nas czarem tajemnicy, która przenika do naszego realnego życia. Ta sama tajemnica jest w dziwnych opowieściach, w naszym codziennym życiu i naszej duszy. Niesie ona pierwsze przeczucie przenikania się i jedności rzeczywistości dnia codziennego z rzeczywistością duchową. Hermann Hesse zdumiewająco celnie oddaje sens tego uniwersalnego doświadczenia:

„Czują to wszystkie dzieci, chociaż może nie wszystkie z taką samą mocą i tkliwością, ale u większości wszystko to mija, jakby się nigdy nie zdarzyło, zanim jeszcze nauczą się czytać pierwsze litery. Innym tajemnica dzieciństwa dłużej pozostaje bliska, zabierają więc ze sobą jej wspomnienie i echo, pokąd włosy im nie posiwieją, i przechowują ją aż po późne, pełne znużenia dni. Dusze wszystkich dzieci, póki jeszcze mają tę swoją tajemnicę, są nieustannie zaprzątnięte tym, co jedynie ważne: samymi sobą i zagadkowym związkiem swojej własnej osoby ze światem dookoła. Poszukiwacze i mędrcy wracają w dojrzałym wieku do tych zajęć, ale większość ludzi zapomina i bardzo wcześnie opuszcza na zawsze ów wewnętrzny świat spraw prawdziwie ważnych, błąkając się przez całe życie wśród barwnych labiryntów trosk, pragnień
i celów, z których żaden nie mieszka w głębi ich duszy i z których żaden nie wiedzie z powrotem w głąb ich duszy ani do domu” (Hesse, 2002, s. 94–95).

Droga ze snu jest przeznaczona tylko jemu, Jungowi. Podobnie jak brama wiodąca do Prawa w Procesie Franza Kafki. Człowiek czeka przed bramą całe życie, nic, tylko czeka. Na koniec dowiaduje się, że niepotrzebnie czekał, bo i tak nikt by tu nie przyszedł. Wejście było przeznaczone tylko dla niego, dla nikogo więcej – i teraz zostanie zatrzaśnięte. Jung jednak nie czekał jak człowiek z opowieści Kafki. Wszedł
w bramę Prawa i uchylił zasłonę. W jego śnie między grobem a światem podziemi zawieszona jest zielona zasłona. Jest duża, ciężka, bardzo bogata, utkana ręcznie z płótna lub brokatu. Zasłonie tej Jung nadaje później znaczenie symbolu życia i natury. Gdyby w tym śnie dziecko stanęło przed zasłoną i się zbudziło, moglibyśmy, za Jungiem, uznać, że dane mu zostało objawienie kwintesencji piękna świata
i życia w przyrodzie, potwierdzenie najwcześniejszego doświadczenia błogości pośród zielonego listowia. Lecz dziecko Jung śni dalej i uchyla zasłonę.

Ten gest uchylenia zasłony jest wielce znaczący. Zasłona jest piękna, zielona jak samo życie. Stanowi granicę między dwoma światami. Jedni zatrzymują się przed zasłoną, szczęśliwi, że doszli do celu i mogą zachwycać się jej pięknem. Inni idą dalej, nie bacząc na niebezpieczeństwa, skuszeni ciekawością, co jest za zasłoną: czy coś tam jest, czy też nie ma nic? Motyw zasłony jako kresu i ostatecznej istoty rzeczywistości spotykamy w filozofii, religiach, starożytnych misteriach, zapomnianych kultach, baśniach, mitach, ludowych opowieściach, legendach, poezji, sztukach pięknych i snach. Często łączy się z nim tabu, którego złamanie grozi wielkim niebezpieczeństwem. Ten, kto mimo zakazu odsłoni świętą zasłonę, ujrzy prawdę, której nie będzie mógł nigdy nikomu wyjawić. Poniesie za to karę jak bohater jednej z ballad Fryderyka Schillera: odtąd „zgryzota go zżerała aż do przedwczesnej śmierci” (Schiller, 1962, s. 26–29).

Zasłona jest także kryterium dwóch spełnionych i równowartościowych dróg życia. Pierwsza kończy się przed zasłoną. Polega na umiejętności zatrzymania się przed ostatecznym wyjaśnieniem wszystkiego. Jest świadomym powiedzeniem „nie!”. Nie chcę iść dalej, chcę doświadczyć szczęścia tu i teraz. Poznanie prawdy i sensu życia nie jest moją pasją ani pragnieniem. Chcę doznawać życia i zachwycać się cudem samego istnienia. Na tej pierwszej drodze uważamy, że naszym osiągnięciem duchowym jest zatrzymać się przed piękną, zieloną zasłoną i tak pozostać. Życie spełnione, w kontekście tej pierwszej postawy, to życie, którym potrafimy się cieszyć i rozkoszować jego wiecznym i ciągle tajemniczym pięknem. Tego uczy nas Lao-Tse i dzisiejsi psychoterapeuci: być, przestać się nieustannie kontrolować, nie napinać się, być jak kropla wody, która po prostu opada. Zawieszenie kontroli i nieustannego mędrkowania otwiera przed nami ogromne możliwości czynienia tego, czego dotychczas nie zauważaliśmy – uczestniczenia w samym akcie życia, który ogarnia całego człowieka i sam w sobie stanowi wartość autonomiczną, niewymienialną na żadną inną:

„Powiada się, że tym, czego poszukujemy, jest sens życia. Otóż nie sądzę, żebyśmy szukali właśnie tego. Myślę, że tym, o co nam chodzi, jest doświadczenie życia jako takiego, tak by nasze realne przeżycia na płaszczyźnie czysto fizycznej wywoływały rezonans
w głębi naszej najbardziej wewnętrznej istoty i rzeczywistości, byśmy naprawdę doznali upojenia faktem życia” (Campbell, 1994, s. 40).

Druga droga jest za zasłoną, jest to droga Junga. Podążył on w ślady śmiałka z poematu Schillera i odsłonił kurtynę skrywającą zakazaną prawdę. Chroniło go to, że nie znał tabu – był dzieckiem, po prostu odsłonił zasłonę. Zrobiłoby to każde dziecko. To prawda, że później „zżerała go zgryzota” i strach, lecz „nie umarł przedwczesną śmiercią”. Długo nigdy nikomu nie wyjawił tego, co ujrzał za zasłoną. To straszliwe podziemne objawienie było jego zgryzotą, z którą borykał się samotnie, dopiero po wielu latach mógł to wszystko spokojnie pojąć i spożytkować w procesie indywiduacji i w swoich koncepcjach psychologicznych. Jung pisze we
Wspomnieniach…, że samotność, której doświadczył w dzieciństwie, była nie do wytrzymania. I mimo że wytrzymał ją dzięki spontanicznym tworom dziecięcej magii, to stała się ona rysem jego życia. Choć z drugiej strony pamiętamy, że nie traktował samotności jako osamotnienia, lecz jako możliwości tym głębszego odczuwania głębokiej wspólnoty z innymi ludźmi:

„O śnie o Fallusie w podziemnej świątyni opowiedziałem dopiero, gdy miałem sześćdziesiąt pięć lat. Z innych przeżyć zwierzyłem się mojej żonie, a i to dopiero w późniejszym okresie. Całymi latami, od dzieciństwa, sprawy te pieczętowało surowe tabu. Na całą moją młodość można spojrzeć jak na okres, który upłynął pod znakiem tajemnicy. Popadłem przez to w samotność nie do wytrzymania
i dzisiaj poczytuję sobie za wielkie dokonanie to, że jednak zdołałem oprzeć się pokusie zdradzenia komuś tego, co przeżyłem. Wtedy też wykształcił się mój stosunek do świata, taki jaki jest do dzisiaj: teraz też jestem samotny, ponieważ wiem coś o sprawach, o których inni nie wiedzą, a najczęściej też wcale wiedzieć nie chcą – wiem i muszę o nich mówić” (Jung, 1993, s. 57–58).

Jung otwiera nam oczy na autonomię duchowości dziecka. Łatwo popadamy w rutynę i traktujemy psychikę i duchowość dziecka jak otwartą księgę. Dusza dziecka wydaje nam się tak plastyczna i tak przez nas chroniona, że nie zawiera żadnej tajemnicy. Okazuje się jednak, że tzw. wpływy rodziców, rodziny i otoczenia, szkoła, rówieśnicy, a także dziedziczność, przodkowie i geny nie wyczerpują ani nie kształtują bez reszty duszy dziecka. Jest w niej coś, co przedziera się przez wszelkie wpływy i bariery ochronne. Dziecko spontanicznie, „od wewnątrz” doświadcza czegoś, co jest poza zasięgiem dorosłych. To „coś” znajduje się w jego wnętrzu w postaci snów, obrazów, fantazji.

Jak się tam dostaje, skąd pochodzi? Jak doświadczenia „odwieczne”, zbiorowe przedostają się do indywidualnej duszy dziecka? Jung fascynował się tym procesem, którego w dzieciństwie sam na sobie doświadczył. Było to dla niego potwierdzeniem faktu, że coś w niewytłumaczalny sposób przechodzi z nieświadomości zbiorowej do indywidualnej. Nie usiłował do końca tego wyjaśnić, przyzwalając, by fakt się zdarzał i by osłaniała go tajemnica. Jak mówił, nie próbował dociekać, dlaczego wiśniom wyrastają ogonki, po prostu wyrastają. Nam pozostaje wiedzieć, że choć w pokoju naszego dziecka pali się lampka, by nie bało się ciemności,
i choć tulimy je w ramionach, śpiewamy kołysanki i czytamy baśnie, nie możemy osłonić go przed jego własnym wnętrzem, w którym kryje się najgłębszy sekret duszy. Nie możemy przeszkodzić, by w duszy dziecka tworzyły się swobodnie niedostępne dla nas światy, obrazy i wizje. Nie od nas one zależą. Mogą być zarówno błogie, jak przerażające, lecz dzieją się poza naszą kontrolą, mimo naszej tkliwej troski. Nie możemy wyreżyserować psychiki dziecka i jego unikalnego losu. Istota dzieciństwa ma niewiele wspólnego ze znaczeniem, jakie mu nadajemy jako rodzice, wychowawcy czy psychoanalitycy itp. Jung pokazał, że jest w dzieciństwie coś uniwersalnego, co jest wyraźne, bezpośrednie i nie do przetworzenia. Może dziecko, gdy będzie miało 65 lat, jak Jung ujawni swoje tajemne przeżycia z dzieciństwa, ale chyba już nie nam – rodzicom.

LITERATURA:

Campbell, J. (1994). Potęga mitu (tłum. I. Kania). Kraków: Znak.

Hesse, H. (2002). Baśnie (tłum. S. Lisiecka). Warszawa: PIW.

Jung, C.G. (1993). Wspomnienia, sny, myśli (tłum. R. Reszke, L. Kolankiewicz). Warszawa: Wrota – KR.

Ranke-Heinemann, U. (1998). Kiedyś spłonęłabym na stosie (wywiad). Polityka, 17.

Schiller, F. (1962). Przed posągiem w Sais. W: Ballady (tłum. Z. Bieńkowski). Warszawa: PIW.

0 komentarzy:

Dodaj komentarz

Chcesz się przyłączyć do dyskusji?
Feel free to contribute!

Dodaj komentarz